Lilia Kononowicz


Nazywam się Lilia Kononowicz, z domu Biała. Urodziłam się 31 października 1931 roku w Iwacewiczach. Obecnie jest to Białoruś, przed drugą wojną światową - Polska. Mój tatuś urodził się 10 maja 1892 roku w Skadli w województwie kieleckim. Przyszedł na świat na wsi. Jego rodzice mieli gospodarkę. Tatuś miał dość liczne rodzeństwo. Jako szesnastoletni chłopiec wyjechał do pracy do Niemiec. Tam w czasie pierwszej wojny światowej został wcielony do armii austriackiej. Został ranny w okopach. W wyniku odniesionej rany nie miał części kości ciemieniowej. W jednym miejscu wielkości jaja na czubku głowy była sama skóra bez kości. Później tatuś jako jeniec trafił do rosyjskiej niewoli. W końcu go wypuścili, ale długo potem jeszcze mieszkał w Rosji. Nie pamiętam jednak dokładnie, co rodzice opowiadali na ten temat.


Mój tatuś miał na imię Stanisław. Był bardzo przystojnym, wysokim mężczyzną. Nosił wąsy. Był prawym człowiekiem, ale też niezwykle wymagającym. Uczył nas, jak zachować się przy stole. Tłumaczył, że póki rodzice nie wstaną od stołu, dzieci nie mają prawa odejść. Tatuś zmarł w Gorzowie w 1954 roku.

Moja mamusia miała na imię Bronisława, z domu Bondarczuk. Urodziła się w Grodnie 26 listopada 1894 roku. Była bardzo dobrym człowiekiem. Zawsze podziwiałam w niej to, że była bezstronna, niezwykle pracowita i nabożna. Moja mamusia i babcia były bardzo wierzące. Mama dużo się modliła i nigdy nie opuściła żadnej mszy. Nawet, gdy była starsza, chora i ciężko było jej chodzić. Dzwoniłam wtedy po taksówkę, bo mamusia zawsze musiała być w kościele. Mamusia wspaniale gotowała. Bardzo ładnie szyła. Sama robiła wykroje. Wszystko dla nas szyła. Potrafiła uszyć nawet zimowy płaszcz. Gdy byłam już mężatką, mama szyła mi spódnice, sukienki, a nawet koszule nocne. W młodości pracowała u bardzo dobrej krawcowej i wtedy nauczyła się tak dobrze szyć. Mamusia zmarła na zawał w Rzepinie w 1967 roku. Mieszkała wtedy ze mną i z moim mężem.

Moja babcia ze strony mamy nazywała się Maria Sawicka. Jej rodzice mieli chyba gospodarkę, ale babcia wyprowadziła się do miasta. Wyszła za mąż za Antoniego Bondarczuka - mojego dziadka. Pamiętam tylko babcię. Mój dziadek zmarł jeszcze przed ślubem moich rodziców. Mamusia kiedyś nawet opowiadała, że w dniu ślubu z tatusiem wydawało jej się, że ojciec stanął w drzwiach.

Pamiętam też jak przez mgłę mamę mojego taty. Miała na imię Zuzanna. Była niedużą kobietą. Miałam chyba sześć lat, kiedy odwiedziliśmy z tatusiem babcię. Pamiętam, że ubrana była na czarno. Na głowie miała czarną chustkę. Pamiętam tylko, że tatuś podczas tych odwiedzin kilkakrotnie powtórzył: "Lilu, mów głośniej, bo babcia nie słyszy". Babcia miała bardzo słaby słuch.

GDY WYBUCHŁA I WOJNA ŚWIATOWA

Gdy podczas pierwszej wojny Niemcy wkraczali do Grodna, ludzie byli przerażeni. Młodzież bardzo bała się niemieckiego wojska. Żołnierze gwałcili kobiety, byli agresywni. Moja mamusia miała wtedy 18 lat. Postanowiła wyjechać z Grodna. Zabrała swoje dwie siostry - młodszą i starszą, brata oraz kuzynkę i wyjechała z nimi w głąb Rosji. Zamieszkali nad Wołgą w Niżnym Nowgrodzie. Po drugiej wojnie światowej miejscowość nazywała się Gorki, ale teraz znowu nazywa się tak, jak dawniej. Tam mamusia zamieszkała i rozpoczęła pracę u krawcowej. Utrzymywała całą rodzinę. Tam też zmarł jej brat. Rodzice mamusi zostali w Grodnie. Babcia z dziadkiem nie chcieli opuszczać swojego domu. W Niżnym Nowgrodzie mamusia poznała tatusia. Wyszła tam za mąż i urodziła dwóch synów - Kazimierza i Stanisława.

Rodzice wrócili do Grodna w 1918 roku. Nie mieli wtedy, gdzie zamieszkać. W związku z tym przez jakiś czas mieszkali u cioci. Babcia miała ziemię, którą uzyskała z jakiejś parceli, podarowała ją moim rodzicom i tatuś zaczął budować dom.

W Grodnie urodziła się moim rodzicom córka Eleonora w 1921 roku i syn Zygfryd w 1925 oraz dwoje dzieci, które zmarły we wczesnym dzieciństwie. Ania miała jedenaście miesięcy. Chorowała na koklusz. Mietek był jeszcze młodszy, żył zaledwie sześć miesięcy.

Tatuś był kolejarzem i często zmieniał miejsce pracy. Przed moimi narodzinami wraz z całą rodziną został przeniesiony do Iwacewicz na Polesie.

Iwacewicze były małym miasteczkiem z kościółkiem, szkołą, pocztą i sklepami. Znajdowały się dość daleko od Grodna, w województwie poleskim, w powiecie Kosów. W Iwacewiczach przyszłam na świat. Tam również w 1935 roku urodziła się moja młodsza siostra Róża. Miejscowość położona była nad rzeczką Grywą. Wciąż przypominam sobie tę rzekę. Wkoło były zielone łąki, a rzeka płynęła piaszczystym korytem. Woda w Grywie była niebieściutka i tak przejrzysta, że widać było w niej dno.

Mamusia zajmowała się domem - gotowała, sprzątała, prała i szyła. Rodzice mieli też duży ogród, o który musiała dbać. To było takie małe gospodarstwo. Rodzice mieli nawet krowę i świnię. Tatuś pomagał mamusi naturalnie, ale pracy było dużo.

W PRZEDSZKOLU I W SZKOLE

W Iwacewiczach poszłam do przedszkola. Codziennie odprowadzał mnie tatuś. Pewnego razu tatuś wziął mnie za rękę i powiedział: "Chodź! Zajdziemy do sklepu, kupisz sobie bułeczkę do przedszkola". Mamusia zawsze piekła bułki, ale tym razem jakoś nie było. Tatuś chciał mnie nauczyć samodzielności. Szłam z małym koszyczkiem. W sklepie stali mężczyźni, którzy przyszli na piwo. Gdy nas zobaczyli, powiedzieli do taty: "Panie Biały! Jaką ma pan śliczną córeczkę!". Bardzo się zawstydziłam. Właściciel sklepu był ojcem mojej koleżanki - Halinki Jabłońskiej. I choć go znałam, byłam tak zawstydzona, że gdy tatuś powiedział: "Podaj pieniążki i poproś o bułeczkę", nie odezwałam się i nie wyciągnęłam ręki. Za karę poszłam do domu.

W Iwacewiczach zaczęłam też chodzić do pierwszej klasy. Do szkoły poszłam, gdy miałam sześć lat. Byłam dość wysoka i jak na swój wiek bardzo rozwinięta, więc tatuś uznał, że mogę już iść do szkoły.

Do szkoły chodziły dzieci z rodzin bardzo biednych i bardzo bogatych. Biedniejsze dziewczynki przychodziły do szkoły boso i nie wiem dlaczego, ale bardzo mi się to podobało. Pewnego razu przed wyjściem do szkoły zdjęłam buty i zostawiłam je w przedpokoju. Szłam boso. Po drodze spotkałam znajomą mamusi i bardzo się zawstydziłam. Nie byłam przyzwyczajona do chodzenia bez butów - kamienie kłuły mnie w stopy, a rozgrzany chodnik parzył. W klasie siedziałam w pierwszej ławce, ponieważ miałam słaby wzrok. Gdy usiadłam bez butów, nauczycielka zaczęła dziwnie na mnie spoglądać. W pewnym momencie zauważyłam, że mnie obserwuje. Starałam się ukryć nogi, ale nie dało rady. Potem mamusia zrobiła mi wymówkę, że poszłam boso do szkoły, jakbym nie miała butów i że zrobiłam im wstyd.

W Iwacewiczach, prócz Polaków, mieszkali Białorusini, Niemcy i Żydzi. Żyliśmy z nimi w zgodzie Większość sklepów było w rękach żydowskich. Nieraz, gdy wracaliśmy z kościoła, zachodziliśmy do żydowskich sklepów na lody. Nasze sklepy zamykano w niedzielę, a żydowskie były otwarte. Gdy byłam chora, mamusia chodziła po porady do starej Żydówki. Tylko mój brat, który się uczył w Łomży w Technicznej Szkole Leśniczej miał wrogi stosunek do Żydów. Studenci nie lubili Żydów. Rodzice nie mogli tego zrozumieć, zwracali uwagę mojemu bratu. Mówili: "Jak tak można? Spójrz na nas. My zawsze ze wszystkimi dobrze żyjemy i z nikim się nie sprzeczamy".

Naprzeciwko naszego domu w Iwacewiczach była studnia, z której mieszkańcy czerpali wodę. Za płotem w pięknym domu mieszkali Żydzi. Żydzi przychodzili brać wodę ze studni i my też. Sąsiedzi mieli jednego synka. Miał na imię Hajuś. Zawsze przychodził bawić się do nas, bo my mieliśmy na podwórku huśtawkę i piaskownicę. Moja młodsza siostra, która miała wtedy dwa, może trzy lata, zawsze go biła i wyganiała. Nie chciała bawić się, ani rozmawiać z chłopcem. Mama Hajusia była bardzo młoda i ładna. Pewnego razu poprosiła, żebyśmy przyszły się do niego pobawić. U nich było bardzo bogato. Hajuś poszedł do kuchni i przyniósł mojej siostrzyczce czerwone pomarańcze. A ona wciąż go odtrącała. Ta pani prosiła wtedy: "Róża! Nie bij mojego Hajusia". Ale Róża nie lubiła go. Nie wiem, dlaczego.

Mój tatuś bardzo interesował się polityką. Był komunistą. To znaczy walczył o prawa dla pracowników, a takie działania wtedy uważano za komunistyczne. Pamiętam, jak mężczyźni zbierali się i dyskutowali. Często organizowali takie spotkania. Wszyscy szliśmy na majówkę. Mamusia szykowała kosze z jedzeniem. Mężczyźni dyskutowali, dzieci bawiły się, a kobiety rozmawiały ze sobą. Nie interesowałam się wtedy tym. Byłam dzieckiem i polityka była dla mnie czymś niezrozumiałym. Pamiętam jednak pewne zdarzenie. Pewnego razu byłam na podwórku. Spoglądałam w górę, bo wysoko leciał samolot. Nagle przybiegła moja starsza siostra i zawołała: "Lila! Dziadek umarł! Nasz dziadek umarł!". Przerażona powiedziałam: "Jak to dziadek umarł? Przecież nasz dziadek umarł już dawno". Wtedy Lonia powiedziała, że zmarł Piłsudski. Tylko tyle pamiętam. O Piłsudskim więcej mógłby opowiedzieć mój mąż. Jego wuj Zenon Kononowicz malował dom Piłsudskiego.

W 1938 wyjechaliśmy do Dukszt. To było nieduże miasteczko na granicy litewsko-łotewskiej. Mieszkaliśmy na wzgórzu. Niżej była szkoła, kościół i stacja kolejowa. Pośrodku Dukszt w dole znajdowało się jezioro. Latem chodziliśmy naokoło jeziora, ale to było dość daleko. Gdy przychodziła zima i woda zamarzała, chodziliśmy przez lód.

DZIECIŃSTWO, SIELSKIE, ANIELSKIE

Pamiętam, gdy pewnego razu tatuś powiedział do mnie: "Posłuchaj, Lilu! Dzisiaj nie pójdziesz przez jezioro. Pojawiają się na nim czarne plamy. Lód zaczyna się topić. Może być nieszczęście?. Naturalnie, posłuchałam tatusia i poszłam górą. Ale gdy wracałam ze szkoły z całą gromadą dzieci, poszłam już przez jezioro. Mówiłam innym o przestrogach tatusia. Ale dzieci mówiły, że znajdziemy takie miejsce, gdzie lód jest jeszcze mocny. I poszliśmy. Gdy już mieliśmy schodzić z jeziora, dzieci postanowiły sprawdzić wytrzymałość lodu. Znalazłam się w samym środku grupy rozbawionych dzieci. Wszyscy zaczęli skakać i lód zarwał się pode mną. Dzieci uciekły. Została tylko jedna koleżanka - Kasia. Lód łamał się, przerębel, w którym się znajdowałam, był coraz większy, a ja stawałam się z każdą sekundą cięższa, bo moje ubranie nasiąkało wodą. Byłam bardzo ciepło ubrana. Miałam na sobie kalosze, grube rajtuzy i płaszczyk z "baranka". Kasia położyła się na lodzie i podała mi ręce. Wyciągnęła z wody, czołgając się do tyłu. To był cud. Miałyśmy wtedy zaledwie po osiem lat.

Po całym zdarzeniu bałam się iść do domu. Poszłam do Kasi. Jej mama dała mi coś gorącego do picia, położyła mnie do łóżka pod pierzyny. Wszystkie moje rzeczy porozkładała na piecach i trochę podsuszyła.

Gdy przyszłam do domu, od razu siadłam do lekcji. Zawsze byłam sumienna, ale nie aż tak, żeby odrabiać lekcje od razu po powrocie do domu. Mamusia powiedziała wtedy: "Oj! Moja Lila dzisiaj jest bardzo pilna". Nagle wpadł mój brat i zawołał: "Mamusiu! Lila się utopiła!". Mamusia uśmiechnęła się i odparła: "Co ty mówisz? Lila siedzi i odrabia lekcje". Ale mój brat był nieugięty: "Mamusiu! Małgosia Czerwińska przybiegła z wielkim płaczem. Powiedziała, że Lila się utopiła. Wszystkie dzieci uciekły, a ona poszła pod lód". Mamusia podeszła wtedy do mnie i sprawdziła moje ubrania. A ja wszystko miałam wilgotne. Ściągnęła ze mnie mokre rzeczy, dała herbaty z malinami i położyła do łóżka. A gdy trochę się rozgrzałam, wyciągnęła mnie z łóżka i dała kilka klapsów. Mamusia nigdy by nas nie skrzywdziła, ale jeśli zasłużyłam, dostawałam klapsy. "Tatuś mówił, że nie masz prawa iść przez jezioro, a ty nie posłuchałaś" - powiedziała mamusia. I za to, że nie posłuchałam rodziców, zostałam ukarana.

Podobna historia zdarzyła się po paru latach. W Duksztach zimą jeździliśmy na sankach. Była tam wysoka góra i skocznia narciarska, która miała chyba z sześć metrów. Z innymi dziewczynkami zjeżdżałyśmy na sankach z górki, na skocznię nie wjeżdżałyśmy. Pewnego razu jednak moja przyjaciółka Kasia przyszła z wielkimi saniami na dziesięć dziewczynek. Zjeżdżałyśmy na nich ze skoczni. Długo leciałyśmy w powietrzu, a potem jechałyśmy jeszcze daleko aż za przejazd kolejowy. Było bardzo przyjemnie. W końcu jednak siostra zabrała sanki Kasi, bo starsze dziewczynki też chciały pojeździć. Wtedy wymyśliłam, że będziemy jeździć na moich małych saneczkach o zaokrąglonych płozach. Chciałam kierować, więc usiadłam z przodu. Gdybym się nie ruszała, pewnie zjechałybyśmy bez problemów. Ale ja w ostatniej chwili przestraszyłam się, postanowiłam skierować sanki na górę, nie na skocznię. Sanki zrobiły młynka i wyrzuciły nas ze skoczni. Upadłyśmy, a sanki na nas. Wybiłam sobie wtedy kolano, cała się potłukłam.

Miałam jednak naprawdę szczęśliwe, beztroskie i wesoło dzieciństwo, choć czasem było trochę niebezpiecznie.

Wspaniałe były święta. Nigdy nie zapomnę tych domowych świąt pachnących choinką i wypiekami. Mieliśmy dużą rodzinę. Podczas świąt odwiedzali nas też znajomi. Mama przygotowywała święta dla wszystkich. Piekła ciasta, cielęcinę, całą szynkę z kością w cieście chlebowym. Najpierw peklowała mięso, a potem piekła. To było bardzo smaczne.

Na każde święta mamusia szyła nam nowe stroje. Pamiętam, że niejednokrotnie po Wigilii mama stawiała mnie ubraną w niegotową jeszcze sukienkę na krześle. Wykańczała, podszywała, bo nie zdążyła wcześniej tego zrobić. I zawsze na Boże Narodzenie sukieneczka była gotowa.

Pod choinką znajdowaliśmy prezenty. Dostawaliśmy dużo słodyczy. Zawsze rodzice robili jednak tak, że słodycze, które otrzymaliśmy, musieliśmy powiesić na choince. To były czekoladki w "złotku" w kształcie grzybków, rybek, scyzoryków. Wieszaliśmy je wszystkie na choince, a po świętach zjadaliśmy. Inne ozdoby na choinkę robiliśmy sami. Przede wszystkim robiła je moja starsza siostra, ale ja też trochę pomagałam. Siostra robiła baletnice i koguciki z marszczonej bibuły, skręcała lalki ze słomki. Robiliśmy też łańcuchy z błyszczącego papieru i z ciętej bibuły. Wycinaliśmy z papieru kółeczka - małe ogniwka, które zaczepialiśmy jedno o drugie. Wieszaliśmy też na choince orzechy owinięte w "złotko" i "sreberko", pierniczki upieczone przez mamusię. Do gałązek choinki przypinaliśmy świeczki w lichtarzykach.

Wielkanoc była równie uroczysta. Stół wielkanocny zawsze stał w specjalnym pokoiku. Lodówek wtedy nie było. Część jedzenia była w piwnicy, a wszystkie upieczone i ugotowane potrawy stały na stole zasłanym pięknym obrusem. Mamusia ustawiała na nim pisanki, babki, mazurki i mięsa.

Pamiętam, że pewnego razu już podczas okupacji niemieckiej w Grodnie mamusia na Wielkanoc uszyła mi i mojej młodszej siostrze piękne jasne płaszczyki. Udało się jej gdzieś zdobyć białe płótno żaglowe. Uszyła nam też sukieneczki z czerwonego aksamitu z białymi mankiecikami i kołnierzykami z koronki. Ja miałam sukieneczkę rozkloszowaną, a moja siostrzyczka prostszą, bo była młodsza.

Gdy byłam dzieckiem, dziewczynki nie nosiły spodni. Gdy było chłodno wkładałyśmy wełniane rajtuzy. Wczesną wiosną podczas roztopów nosiłyśmy gumowe kalosze. Mamusia ubierała nas bardzo ładnie. Dbała o nas. Zawsze zawijała mi włosy po kąpieli. Chociaż moje włosy same się układały, kręciła je na papiloty z papieru. Potem miałam piękne loczki.

Kochaliśmy się z moim rodzeństwem, żyliśmy bardzo zgodnie. Mój najstarszy brat był kadetem. W 1939 roku poszedł na wojnę. Miał już wtedy dwie córeczki - Lalę i Dzidzię. Mieszkał z rodziną w Wilnie. Pamiętam historię, którą opowiadała mi moja bratowa. Dostała kiedyś od brata w prezencie kolorowe jajko szklane. Gdy podczas wojny Wilno było bombardowanie, bratowa z dziećmi uciekła do schronu. W schronie jajko się stłukło i rozbiło na drobny pyłek. Bratowa zanotowała sobie godzinę, w której to się stało. Potem okazało się, że w tym samym czasie bomba spadła w pobliżu mojego brata. Jemu na szczęście nic się nie stało. Ogłuszyło go tylko na chwilę, ale nawet nie był ranny. Przeżył wojnę. Potem miał z żoną jeszcze pięcioro dzieci. Mieszkali w Gdańsku. Zmarł na nowotwór jako starszy człowiek, bratowa jeszcze żyje. Brat Stanisław też zmarł, osierocił troje dzieci.

GDY WYBUCHŁA II WOJNA ŚWIATOWA

Dokładnie pamiętam dzień, w którym wybuchła wojna. 1 września 1939 roku wróciłam ze szkoły i mamusia powiedziała do mnie: "Idź do sklepu, kup kilogram cukru i smalcu. Wojna będzie". Niebawem przyszedł tatuś. Zwolnili go z pracy, dali mu bardzo dużą wypłatę na kolei. Mamusia spakowała do walizek najważniejsze rzeczy i dokumenty. Często powtarzała, że dokumenty zawsze trzeba mieć przy sobie. Potem poszła z babcią nakopać ziemniaków. Babcia się nie bała. Śmiała się do samolotów.

Gdy usłyszeliśmy huk bomb, zaczęliśmy uciekać do lasu. Moja starsza siostra, brat i ja tak się wystraszyliśmy, że zapomnieliśmy o wszystkim, co było przygotowane na stole, chociaż mamusia przypominała, że w razie czego mamy zabrać ze sobą walizkę i schować gdzieś klucz. Samoloty krążyły nad lasem i strzelano z nich z karabinów maszynowych. Biegliśmy w popłochu. To było przerażające.

Potem przyszedł po nas tatuś. A niebawem wyjechaliśmy do Grodna. Do domu wybudowanego przez tatusia i jego brata. Tam przetrwaliśmy cały okres wojenny. Nasz dom był niewielki i drewniany z dachem krytym ocynkowaną blachą. Gdy zamieszkaliśmy w Grodnie, starsi bracia założyli własne rodziny i zamieszkali osobno. Starsza siostra też miała już rodzinę, ale nadal była z nami. W naszym domu były dwa osobne mieszkania - dwupokojowe i jednopokojowe. W mniejszym mieszkała siostra z rodziną, w większym - rodzice, babcia, siostra i ja. Młodszy brat był wtedy w szkole w bursie.

Podczas okupacji rosyjskiej chodziłam do szkoły. To była polska szkoła, ale dziesięcioletnia jak szkoła rosyjska, tak zwana "dziesięciolatka". Przed wojną skończyłam drugą klasę. We wrześniu 1939 roku powinnam iść do trzeciej. Gdy przyjechaliśmy do Grodna i rodzice zapisali mnie tam do szkoły, powiedzieli, że skończyłam już czwartą klasę. Na świadectwa wtedy nikt nie zwracał uwagi. Gdybyśmy powiedzieli prawdę, wróciłabym do drugiej klasy. Wszystkich cofali o rok. Rodzice zadbali, żebym mogła się uczyć w czwartej klasie. W czasie okupacji rosyjskiej skończyłam ją i zdałam do piątej.

Tatuś w Grodnie też pracował na kolei. Pewnego razu jeszcze podczas okupacji rosyjskiej w czasie wykonywania jakiejś pracy ślusarskiej, spadł mu na nogę i połamał stopę gruby, metalowy pręt. Tatuś miał strzaskaną całą stopę, a to było bardzo niebezpieczne. W Grodnie byli wtedy rosyjscy lekarze i oni wysłali tatusia na kurację na Krym. Tam go wyleczyli. Stopa się zagoiła. Potem tatuś nieraz opowiadał o Krymie i o tym, jak zrywał cytryny w cytrynowych gajach. Jednak przez ten wyjazd tatusia znaleźliśmy się na liście do wywózki na Syberię. Wywozili też innych Polaków, ale tatuś dodatkowo się naraził. Z Krymu wracał przez Moskwę. W Moskwie wezwali go przed jakąś komisję i kazali mu opowiedzieć, jak dobrze żyje się w Rosji. Tatuś odpowiedział zupełnie szczerze: "Żeby przywieźć do domu dwa kilo cukru, stałem cztery razy w kolejce. Żeby przywieźć kilogram słoniny, stałem dwa razy. Jednorazowo można było kupić tylko pół kilo. Ale wystawy są w istocie piękne. Mnóstwo rozmaitych wędlin, ale to wszystko są atrapy drewniane lub plastikowe. Kupić nic nie można. W sklepach jest tylko słonina". I za te słowa tatuś dostał wilczy bilet. Zwolnili go z pracy. Innego zajęcia nie mógł znaleźć, bo nigdzie nie chcieli go przyjąć. Tatuś wpadł w depresję. Dwa tygodnie leżał i umierał. Nic nie jadł. Mówił tylko: "Jak to jest" Jestem zdrowy, silny, chcę pracować i nie mogę nawet zarobić na jedzenie dla swoich dzieci!? W tym czasie mój brat Staszek pracował w cegielni. Przychodził do taty, klękał przed jego łóżkiem i mówił: "Tatusiu, ja będę pracował. Jakoś to będzie!". Żeby tylko tatuś zaczął jeść. Ale tatuś zachowywał się tak, jakby mu już na niczym nie zależało. Tak bardzo się tym wszystkim przejął. Bolało go, że tak wierzył w komunizm, który okazał się czymś zupełnie fałszywym, całkowitą utopią.

ROK 1941

Mieli wywieźć całą naszą rodzinę na Syberię, ale w czerwcu 1941 roku o czwartej rano wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. Niedługo przed tym do mojej mamusi z Rosji przyjechała siostra. Z nią mamusia w czasie pierwszej wojny światowej wyjechała do Rosji. Mamusia wróciła potem do Grodna, a jej siostra została tam i wyszła za mąż za Polaka, który był rosyjskim komisarzem. Miał na nazwisko Mazur. Było jej tam bardzo dobrze i nie chciała wracać do Polski. Akurat była u nas w odwiedzinach, gdy wkroczyli Niemcy. Moja mamusia uklęknęła i dziękowała Bogu: "Boże dziękuję za to, że zesłałeś tych Niemców, że nas nie wywiozą na Syberię". Siostra mamusi miała do niej za to wielki żal. Gdy wybuchła wojna musiała zostać w Grodnie. Nie mogła wrócić do domu, do swojej rodziny. Ciocia wyprowadziła się od nas, nie rozmawiała z mamusią. Wróciła do domu w Rosji dopiero w 1945 roku, po zakończeniu wojny. Przyjechał po nią zięć z Moskwy. Ale gdy tylko ciocia znalazła się w Rosji, zaraz wsadzili ją do więzienia za to, że w czasie wojny nie wstąpiła do partyzantki. Powinna walczyć, a ona nie walczyła.

W 1941 roku do Grodna wkroczyli Niemcy. To było straszne. Wciąż miały miejsce bombardowania. Bomby spadały z olbrzymim impetem. Chowaliśmy się u cioci w piwnicy. Nasza piwnica znajdowała się w domu, a piwnica cioci miała wejście od zewnątrz. Bomby waliły z wielką siłą. Pewnego razu bomba uderzyła z takim impetem, że aż z hukiem zamknęły się drzwi i popchnęły mojego brata, który akurat wchodził do piwnicy. Brat po schodach spadł w dół. To były dramatyczne chwile. Moja babcia powiedziała, że nie pójdzie do schronu i siedziała w domu. Mówiła, że jeśli mają ją zabić, to i w piwnicy ją zabiją. Ale nic jej się nie stało.

Pamiętam moment wkroczenia Niemców do Grodna. Jechali na wozach całymi kordonami. Byli z nimi też Hiszpanie czy jacyś inni sojusznicy. Tatuś miał na podwórku rower kupiony na krótko przed wojną. Jeden Niemiec zeskoczył z wozu, wpadł na podwórko i zabrał tatusiowi ten piękny nowy rower. Tatuś miał ogromny żal, ale nic nie mógł powiedzieć. A Niemiec dalej pojechał już na rowerze tatusia.

OKUPACJA NIEMIECKA

Podczas okupacji niemieckiej szkoły były zamknięte. W tym czasie chodziłam z siostrą na prywatne lekcje do pani Dziuni Holskiej. Mamusia uszyła nam od wewnętrznej strony kieszenie w płaszczykach. Wkładałyśmy tam zeszyt i ołówek, żeby nic nie było widać. Nasza nauczycielka była córką małżeństwa profesorów. Oni byli przed wojną bardzo zamożni. W czasie okupacji musieli wszystko sprzedać, żeby mieć pieniądze na jedzenie. Gdy z siostrą zaczęłyśmy do nich przychodzić, w całym mieszkaniu były tylko dwa krzesła, prycze i fortepian. W jednym ogromnym pokoju stał tylko fortepian. Dwie córki grały na fortepianie - Halszka i Zosia. Do Halszki też chodziłyśmy na lekcje. Ona bardzo się bała, ponieważ jej sąsiad był konfidentem niemieckim. Wchodziłyśmy klatką schodową od podwórka na drugie piętro, gdzie mieściło się jej mieszkanie. Wypuszczała nas już bezpośrednio na ulicę. Nauczycielka nasłuchiwała i wypuszczała nas z domu, gdy sąsiada nie było w pobliżu. Czasami zabierała nas do lasu. Tam uczyła nas przyrody. A w domu uczyłyśmy się języka polskiego, matematyki i geografii. Cały materiał jednak przerabiałyśmy bardzo pobieżnie. Byłyśmy przerażone. Każda lekcja napawała nas lękiem i strachem.

Niebawem ewakuowano nas z domu. Niemcy kazali nam się wyprowadzić. Nasz dom znajdował się w dzielnicy Grodna, którą można było z łatwością odgrodzić od reszty miasta. Tam utworzono żydowskie getto. Wszystkich ludzi stamtąd przeniesiono, a teren ogrodzono kolczastym drutem. Nigdy tam nie chodziliśmy, bo rodzice nam nie pozwalali. To było bardzo niebezpieczne. W getcie Niemcy zgromadzili wszystkich Żydów z Grodna i okolic. My zamieszkaliśmy w mieszkaniach żydowskich.

Nam, dzieciom, oszczędzano drastycznych opowieści o prześladowaniach Żydów. Tatuś był w tym czasie maszynistą. Niejednokrotnie wiózł transporty ludzi. Na początku on i jego koledzy nawet nie wiedzieli, co wiozą. Dopiero, gdy dojeżdżali na miejsce Niemcy otwierali wagony. Kazali wysiadać Żydom, którzy zaczynali uciekać. Niemcy do nich strzelali. Tatuś wracał do domu chory, bardzo to przeżywał. Nie mógł przestać myśleć o niewinnych ludziach padających od strzałów, o krwi na białym śniegu.

O tym, co działo się w getcie niewiele słyszałam. Pamiętam, że do tatusia przychodził żydowski krawiec. To był bardzo dobry fachowiec. Niemcy wypuszczali go z getta, bo szył dla nich. Żydzi często byli świetnymi fachowcami. Niemcy pozwalali im od czasu do czasu opuszczać getto. Wówczas zlecali im wszystkie prace. Żydzi pracowali za darmo, ale choć przez jakiś czas mogli przebywać na wolności. Tatuś pomagał żydowskiemu krawcowi. Zawsze dawał mu coś do jedzenia. Ten Żyd bardzo chciał, żebyśmy go u siebie przechowali. Mieszkaliśmy wtedy w małym mieszkaniu. Gdy tylko powstało getto, zostaliśmy skierowani do dwupokojowego mieszkania. A było nas wtedy sześcioro - babcia, rodzice, dwie siostry i brat. Nie było tam ubikacji, tylko mały pokoik - komórka, w której stało wiadro. Żydowski krawiec mówił, że on mógłby siedzieć nawet w tej komórce. Rodzice jednak bardzo się bali. Mieli przecież dzieci, a Niemcy codziennie przychodzili i sprawdzali mieszkanie.

Kiedyś siedzieliśmy w kuchni. Nagle do domu wpadł Niemiec. Był bardzo młody, miał może 20 lat, gestapowiec w czarnym, skórzanym płaszczu. Obszedł pokoje, otworzył wszystkie drzwi, zajrzał do szaf i komórki. Żyliśmy codziennie w strachu i lęku, a rodzice nie chcieli narażać nas na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Każdego dnia odbywały się kontrole. Okna musiały być zasłonięte czarnymi roletami, na zewnątrz nie mogła się wydostawać najmniejsza smuga światła.

Po ulicach chodzili żandarmi. Gdy przechodzili w pobliżu naszego domu, byliśmy ogarnięci strachem. Ich podkute buty dudniły na chodniku, stukały metalowe łańcuchy. To był niesamowity, przerażający dźwięk. Pewnego razu przyszedł żandarm powiedzieć, że nasze okno jest źle zasłonięte. Pamiętam, że gdy zastukał do drzwi, byliśmy bardzo przerażeni. Innym razem żandarmi bardzo wcześnie rano zaczęli stukać do drzwi i kazali odgarnąć śnieg z chodnika przed domem. Każdy musiał wyjść i sprzątnąć. To było okropne - ciągły lęk i strach, niepewność jutra.

W pamięci utkwiła mi też pewna sytuacja. Chodnikiem szedł człowiek i niósł wiązkę siana. Z naprzeciwka nadchodził Niemiec. Gdy zobaczył zbliżającego się człowieka, złapał go, a następnie bardzo mocno skopał i zbił. Znęcał się nad nim strasznie. "Polska świnio! Masz iść jezdnią" - krzyczał. Skatował go tylko za to, że szedł po chodniku, niosąc wiązkę siana.

PRZEPROWADZKA

Później moja rodzina dostała inne mieszkanie przy ulicy Napoleona naprzeciwko banku. To było duże mieszkanie. Cztery pokoje, w tym jeden naprawdę ogromny. Pamiętam, że podłogi były w nim już trochę poniszczone. Udało nam się gdzieś zdobyć proszek "Tempo", sterynę i terpentynę. Z tego sama ugotowałam czerwoną pastę do podłogi. Pomalowałam nią parkiety w mieszkaniu i w efekcie zatrułam się wyziewami. Leżałam tak nieprzytomnie chora i rodzice myśleli już, że umrę. Na szczęście, jakoś z tego wyszłam. Tak na Zielone Świątki wypastowałam sobie podłogi.

Bank, naprzeciwko którego mieszkaliśmy, prawdopodobnie przed wojną należał do Żydów. Pewnego razu wyszłam na ulicę. To była zima, mróz, mnóstwo śniegu. Przed bankiem stała Żydówka. Musiała chyba wyjść z piwnic banku. Cały budynek był podpiwniczony. Była tam masa różnych zakamarków. Ona musiała się gdzieś tam ukryć i chyba była tam bardzo długo. Gdy wyszła z ukrycia, miała na sobie futro. A to futro było aż białe od wszy, całe się ruszało. Przybiegłam do domu i zawołałam: "Mamusiu! Boże! Tam stoi kobieta i płacze". Mamusia odpowiedziała: "Dziecko, nie podchodź do tej pani. Nie możemy jej pomóc, bo Niemcy nas zabiją". Nie wiem, kto ją zabrał. Pewnie Niemcy ją zabili. To była staruszka. Musiała się ukrywać, ale już chyba dłużej nie mogła tego wytrzymać i wyszła. Wyszła na sam środek ulicy. Widocznie na niczym już jej nie zależało.

Niemcy uśmiercali starych ludzi, nie tylko Żydów. Moja babcia zmarła w Grodnie podczas okupacji niemieckiej. Bardzo ciężko zachorowała na nogi. Miała miażdżycę albo coś podobnego. Lekarz kazał ją oddać do szpitala. Powiedział, że w jej pobliżu nie powinny przebywać dzieci. Chociaż my nie byliśmy już wtedy tacy mali. Ja miałam dwanaście czy trzynaście lat. Po śmierci trochę plotkowano, że babcię otruli Niemcy. Ludzie mówili, że starszym osobom coś podawano. Gdy odwiedziliśmy babcię po raz ostatni, już nie żyła. Wyglądała jakby spała. Miała różaniec w dłoni. Przed śmiercią musiała jeść chyba jajko, bo miała jeszcze brudne ręce. Nie wiadomo jednak, jak naprawdę wyglądała sytuacja.

W czasie okupacji niemieckiej rodzice przerobili mi w dokumentach datę urodzenia z roku 1931 na 1930. Okupanci chcieli mnie wywieźć do Niemiec do pracy. U nas mieszkała wtedy koleżanka rodziców. Powiedziała, że porozmawia ze znajomym Niemcem, co należy zrobić, żeby mnie nie zabrali. Ten Niemiec był bardzo dobrym człowiekiem. Pomógł nam, przekonał komisję, że jestem jeszcze dzieckiem, a jest tylu dorosłych, których można wziąć do pracy. Jestem mu bardzo wdzięczna. Nie wiem, jak mogłoby się to wszystko skończyć, gdyby nie jego pomoc. Rodzice postanowili, że muszę wyjechać z Grodna, aż do czasu, gdy sytuacja się uspokoi. Wysłali mnie na wieś. Wieś nazywała się Grandzicze i położona była kilka kilometrów za Grodnem. Wstałam o czwartej rano i poszłam tam na piechotę. Odprowadzała mnie pani Wojcieszkowa. W Grandziczach u zamożnej rodziny Bohatyrewiczów byłam miesiąc. Bohatyrewiczowie mieli dwie córki - Marysię i Lilkę. Ojciec rodziny miał też córkę z pierwszego małżeństwa - Czesię. Druga żona pana Bohatyrewicza była bardzo chorowita, wciąż leżała w puchach i rozdzielała wszystkim zadania. Ale mnie bardzo lubiła. Gospodynią była Czesia. Rządziła całą gospodarką, sprzątała, robiła masło, gotowała pierogi. Do dziś pamiętam smak tych pierogów z jagodami i ze śmietaną.

Państwo Bohatyrewiczowie bardzo chcieli, żeby mój brat ożenił się z jedną z ich córek. Mój brat był bardzo przystojnym mężczyzną, ale miał inną dziewczynę. Gdy się z nią pokłócił, zaczął spotykać się z Czesią. Gdy tylko dostał jednak list od swojej poprzedniej narzeczonej, zaraz zerwał z Czesią i wrócił do tamtej. To była jego pierwsza miłość, z którą żył do końca swoich dni.

W Grandziczach chodziliśmy do lasu na jagody. Pamiętam, że były tam żmije, których bardzo się bałam. Dziewczynki dziwiły się temu. Były przyzwyczajone do życia na wsi. Ja byłam z miasta i wszystko było dla mnie nowe, a czasem nawet przerażające.

Tam też po raz pierwszy zwichnęłam nogę. Siedziałam na tapczanie i jakoś niefortunnie się przesiadłam. W każdym razie noga skręciła mi się w kolanie tak, że pięta była z przodu. Pani Bohatyrewiczowa aż zemdlała, gdy to zobaczyła. Potem pytała, czy rodzice nie chodzą ze mną do lekarza. Mamusia była ze mną u doktora. Chciał wysłać mnie na Krym. Rodzice nie zgodzili się. Bali się, że Rosjanie przekabacą mnie na swoją stronę.

POBYT U RODZINY

Po pobycie w Grandziczach, rodzice wysłali mnie do Skidla za Grodnem, do rodziny mojej mamusi. Zamieszkałam u ciotecznego brata mojej babci, który miał duże gospodarstwo. Pewnego razu moje kuzynki zapytały, czy chciałabym pojeździć konno. Chętnie się zgodziłam. Dziewczynki akurat prowadziły konia do rzeczułki, żeby się napił. Posadziły mnie i jechałam na oklep. Wszystko było pięknie. Ale gdy koń zaczął zbiegać w dół do wodopoju, spadłam przez jego łeb prosto do rzeczki. Przeraziłam się, gdy zobaczyłam nad sobą koński pysk. To było straszne. Od tej pory bałam się koni.

Pamiętam też inną historię z tego okresu. Do Skidla z Grodna przyjechał znajomy chłopiec. Miał na nazwisko Bojko i był moim dalekim krewnym. W pobliżu gospodarstwa, w którym mieszkałam, było jeziorko. I ten chłopiec pływał w nim na napompowanej dętce. Mi też pozwolił na niej trochę popływać, a później poszedł i zabrał dętkę. Pomyślałam wówczas, że skoro potrafię pływać na dętce, to pewnie potrafię też pływać bez niej. Gdy położyłam się na wodzie, zaraz mnie przewróciło i poszłam na dno. To było niezbyt głębokie jezioro, ale byłam przerażona. Na szczęście, udało mi się jakoś stanąć na nogi. Byłby wielki wstyd, gdybym utopiła się w takim płytkim jeziorze. Z dziewczętami, krewnymi mojej mamusi chodziłyśmy też do lasu. Tamte dziewczynki umiały się bawić, były bardzo wesołe. Ja byłam zupełnie inna - zawsze cicha i spokojna.

Potem wróciłam do domu i do końca wojny przebywałam w Grodnie. W dniu, w którym skończyła się wojna, z samego rana przybiegła do mnie moja koleżanka Tamara i zaczęła stukać do okna. My nie mieliśmy radia i nie wiedzieliśmy, że wojna się skończyła. A w domu u Tamarki było radio. Tuśka (tak ją nazywałam) stukała do okna i wołała: "Lilu! Wojna się skończyła!". W taki sposób dowiedzieliśmy się o zakończeniu wojny. To była ogromna radość. Tuśka powiedziała do mnie: "Chodź, pójdziemy na lotnisko. Z okazji zakończenia wojny, Rosjanie wożą samolotami". Poszłyśmy. Na lotnisku stał samolot dwupłatowiec, ale nikogo tam nie było. Z latania samolotem nic nie wyszło, ale i tak byłyśmy bardzo szczęśliwe.

KONIEC WOJNY I POWRÓT DO DOMU

Nie pamiętam wyjazdu Niemców z Grodna. Rodzice nie pozwalali nam wtedy wychodzić z domu. Zanim jednak do tego doszło, stoczyła się walka między Niemcami i Rosjanami. Trwała jakieś dwa tygodnie. Wysadzono wtedy prochownię. Byliśmy ukryci w piwnicy, ale wszystko aż kołysało. To było straszne. Piwnica należała do mojej starszej siostry, która była już mężatką. Nad naszą ulicą latały gwiżdżące szrapnele, nad głowami przez dwa tygodnie świstały kule. Najpierw chowaliśmy się w piwnicy siostry, potem w schronie. Schron znajdował się pod bankiem, w pobliżu którego mieszkaliśmy. Część schronu należała do Niemców. Mieli tam uszczelnione drzwi. Wszystko było bardzo masywne. Reszta schronu przeznaczona była dla ludności polskiej. Mieliśmy szerokie ławy. Braliśmy pościel i tam spaliśmy. Ale cały czas słyszeliśmy huk bomb. Jedna bomba spadła nawet na bank. Na szczęście, był to niewielki ładunek. Uszkodził tylko jeden narożnik, a bank był bardzo wysokim budynkiem. Jeden z chłopców podczas bombardowania wyszedł do ogródka i odłamek złamał mu nogę. Miał osiemnaście lat. Gdy go przynieśli do schronu, wszystkie kości miał na wierzchu. To było straszne.

Wróciliśmy do swojego domu zaraz po zakończeniu wojny. Tatuś wyremontował go, pokrył dach, postawił nowe ogrodzenie. Gdy wojna się skończyła, czuliśmy ogromną radość. Ale szybko nam ona minęła, bo zaraz weszli Rosjanie. Rosyjscy żołnierze byli okropni. Zaczepiali dziewczęta, kradli. Miałam wtedy czternaście lat. Moja mamusia sprzedawała na targu. Pewnego razu w materiałowej torbie dała mi mięso i coś jeszcze, żebym zaniosła do domu. Droga była zupełnie pusta. Nagle zorientowałam się, że ktoś za mną idzie. To był rosyjski żołnierz. Przyspieszyłam. On też przyspieszył. Podbiegł do mnie i zaczął szarpać. Rozdarł mi torbę. Urwał w niej ucho. Zaczęłam krzyczeć. W końcu udało mi się uciec do domu. Z tego wszystkiego zapomniałam zamknąć drzwi na klucz. Powiesiłam podartą torbę na wieszaku, żeby kot jej nie chwycił. Byłam w pokoju, gdy usłyszałam jakieś szuranie. Wyszłam zobaczyć, co się dzieje. Pomyślałam, że może kot jakimś sposobem dobrał się do mięsa. Ale torba wisiała na swoim miejscu. Nie zauważyłam niczego niepokojącego i wróciłam do pokoju. Dopiero, gdy tatuś miał iść na nockę do pracy, zauważyliśmy, że gdzieś zniknęło jego futro. Okazało się, że ten Rosjanin zaczaił się, wszedł do domu i zabrał futro tatusia, które wisiało w sieni. Tatuś miał piękne futro, podbite lisami, uszyte jeszcze przez żydowskiego krawca. To zdarzyło się w 1945 roku.

Mamusia bardzo chciała wyjechać z Grodna, ale tatuś nie chciał się zgodzić na wyjazd. Nie chciał zostawiać domu i jechać gdzieś w nieznane. Bał się, że trafimy w jeszcze gorsze miejsce. W końcu jednak mamusia stwierdziła, że jesteśmy z siostrą narażone na niebezpieczeństwo. Nie mogłyśmy spokojnie wyjść na ulicę. Moja starsza siostra wyjechała do Ostrzeszowa ze znajomymi, brat do Radomia, do rodziny swojej żony. Najmłodszy brat był na wojnie. Jako szesnastoletni chłopak został wcielony do wojska. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Można powiedzieć, że to była w pewnym sensie trochę moja wina, bo ja podpisałam wezwanie, gdy przyniósł je listonosz. Ale nic nie wiedziałam, że ten list to powołanie do wojska. Brat przez całe życie miał do mnie żal, ponieważ został wywieziony na Syberię. Tam mieszkał w lepiance. Często bywał głodny. Jadł kasztany i żołędzie, wygrzebywał jakieś korzenie. Przeszedł dyzenterię i tyfus. Było mu bardzo ciężko. Gdy wrócił, mieszkaliśmy już w Gorzowie.

WYJAZD W NIEZNANE

Z Grodna wyjechaliśmy w lipcu 1945 roku. Tatuś załatwił ewakuację. W naszym domu zamieszkał rosyjski kapitan. Oddał nam pieniądze za to, co było posadzone w ogrodzie. Na początku zamieszkał w jednopokojowym mieszkaniu, w którym wcześniej mieszkała moja starsza siostra. Mieszkał z żoną - aktorką. To była jego druga żona. Miał z nią dziecko - córeczkę Maję. Gdy żona kapitana wychodziła na próby do teatru, często prosiła mnie, żebym zaopiekowała się jedenastomiesięczną Majką.

W końcu jednak ruszyliśmy w drogę. Jechaliśmy trzy tygodnie. Podczas podróży przejeżdżaliśmy przez Warszawę. Stolica bardzo mi się spodobała. Jadąc przez most, spoglądałam na Wisłę, która była taka niebieska i piękna. Nad wodą latały ptaki. Cudownie to wyglądało. Poprosiłam tatusia, żebyśmy zostali w Warszawie. Tatuś powiedział: "Dziecko! Gdzie ty chcesz zostać? Co my tu będziemy robić? Zobacz, jak ludzie tu mieszkają!". I pokazał mi dom, a właściwie jedną ścianę, która po nim została. Okno, schody, wejście i jeden ocalały mały pokoik, w którym ktoś mieszkał. W Warszawie były same ruiny.

Pewnego razu podczas podróży zobaczyliśmy na stacji niemieckich niewolników. Jedli wszystko, co tylko znaleźli. Szukali skórek i ogryzków na peronie. Byli biedni, zmęczeni i wygłodniali. Gdy ich zobaczyłam, powiedziałam do tatusia: "Dajmy im coś do jedzenia". Mamusia dała mi do ręki kromkę chleba i kwaszonego ogórka. "U ciebie nie zauważą" - powiedziała. Przecież gdyby jakiś strażnik to zobaczył, moglibyśmy zostać surowo ukarani za pomoc niewolnikom. Wśród Niemców był jeden człowiek, który szczególnie przykuł moją uwagę. Zrobiło mi się go bardzo żal. To był Niemiec, ale przede wszystkim człowiek. Przechodząc obok, wcisnęłam mu do ręki chleb i ogórka. Jak on to chwycił, jak spojrzał, jak zaczął jeść! Boże Święty! To było straszne.
Przed domem w Gorzowie

15 sierpnia 1945 roku przyjechaliśmy do Gorzowa Wielkopolskiego. Zatrzymaliśmy się w Gorzowie, ponieważ tatuś znał go jeszcze z czasów, gdy pracował w Niemczech. Wtedy Gorzów nazywał się Landsberg. Gdy my przyjechaliśmy na miejsce, na stacji były jeszcze niemieckie napisy. Pociąg zatrzymał się i wyładowaliśmy swój bagaż na rampie. Rodzice zabrali ze sobą z Grodna stół, szafę, krzesła i łóżka. W pociągu mieliśmy do dyspozycji pół wagonu towarowego. Było nas czworo oraz brat z żoną, teściową i dwójką dzieci. Druga połowa wagonu należała do jakichś obcych ludzi.

W GORZOWIE

Gdy zajechaliśmy na miejsce, z tatusiem, bratem i bratową wybraliśmy się na poszukiwania odpowiedniego domu. Szukaliśmy takiego domu, do którego nie musielibyśmy dopłacać. Tatuś miał dokumenty naszego domu w Grodnie i chciał wymienić je na lokum o podobnej wartości. Znaleźliśmy w końcu ładny, jednopiętrowy dom. Był dużo większy od tego w Grodnie. Na dole były dwa pokoje z kuchnią i na górze jeszcze dwa. Dom był już zajęty przez jakiegoś wojskowego z Poznania, który przykleił kartkę na drzwiach. Tatuś zerwał kartkę. Nie wiem, czy skądś dostał klucz, czy sam otworzył drzwi. W każdym razie prędko zameldował naszą rodzinę i niebawem wprowadziliśmy się. Dom był zupełnie pusty, podłogi były wymyte. Tylko roiło się w nim od pluskiew. Wcześniej przez jakiś czas stacjonowali w tym domu Rosjanie.

Już we wrześniu poszłam do szkoły, do gimnazjum. Skończyłam tylko cztery klasy przed wojną, a podczas okupacji nie chodziłam do szkoły, w związku z tym musiałam zdać egzamin. Brat i bratowa przygotowali mnie z matematyki i z języka polskiego. Brat nawet dał mi ściągaczkę z matematyki, ale ja nie wiedziałam, w jaki sposób z niej korzystać. Za to koleżanka, która siedziała obok mnie skorzystała z niej i rozwiązała wszystkie zadania. Na egzaminie z języka polskiego, musiałam opisać podróż na zachód. Napisałam więc o pięknej Wiśle, zniszczonej Warszawie i niewolnikach na dworcu. I dostałam się do szkoły. Do gimnazjum chodzili chłopcy i dziewczęta, ale klasy były podzielone zawsze tak, że do jednej klasy chodziły albo tylko same dziewczęta albo sami chłopcy. Bardzo lubiłam chodzić do szkoły. Miałam wspaniałą wychowawczynię - panią Jacynową. Prowadziła język polski i historię. Była bardzo dobrym człowiekiem.

Pewnego razu z koleżankami z klasy wybrałyśmy się na wagary. Był maj, czas matur. Postanowiłyśmy uciec z dwóch ostatnich lekcji. Cała klasa uciekła. Tym dziewczynkom, które nie chciały iść, wyrzuciłyśmy teczki na korytarz. Ale gdy my poszłyśmy, one pozbierały teczki, poszły do woźnego po klucz i usiadły w klasie. Było ich pięć. Zdradziły nas i dostałyśmy karę. Profesor Budzanowski kazał nam rozwiązywać zadania maturalne. Były bardzo trudne i nie mogłyśmy ich rozwiązać żadnym sposobem. Wszyscy mieli wolne, a my siedziałyśmy w klasie i głowiłyśmy się nad zadaniami. Tak skończyła się nasza ucieczka.

Dobrze mieszkało nam się w nowym domu. Bardzo lubiłam ten dom. Wewnątrz było przyjemnie i ogród mieliśmy ładny. Aż w 1946 roku przyszła bardzo sroga i długa zima. Za sprawą 40-stopniowego mrozu w domu popękały rury. Nie mieliśmy wody. Rodzice z Grodna przywieźli ze sobą baczek na wodę z ocynkowanej blachy. Stawialiśmy z tatusiem baczek na sanki i jechaliśmy do gazowni po wodę. Póki mróz nie puścił, tak musieliśmy sobie radzić. W domu było centralne ogrzewanie, więc gdy popękały rury, rodzice musieli wstawić do pokoju piecyk, choć o opał było trudno. Tatuś dopasował rurę piecyka do komina. Pewnego razu, żeby zaoszczędzić paliwa, zbyt szybko zamknął piecyk. Zaczął się ulatniać czad i wszyscy się podtruliśmy. Mamusia była najbardziej wytrzymała, więc najmniej odczuła skutki zaczadzenia. Poza tym byli z tatusiem w drugim pokoju. Ale my z siostrą nawdychałyśmy się dużo czadu. Potem mamusia dawała nam do picia sok z kwaszonej kapusty i robiła gorące okłady na głowę.

Gdy zrobiło się cieplej, tatuś zreperował rury. Wyszliśmy z wszystkich kłopotów. Na nowo pokochałam dom w Gorzowie. Teraz, gdy pomyślę o domu rodzinnym, zawsze na myśl przychodzi mi właśnie ten dom. Z nim wiąże się najwięcej moich wspomnień. Tam poszłam do szkoły średniej, wyszłam za mąż i urodziłam dzieci.

Najpierw jednak musiałam skończyć gimnazjum. Do liceum nie poszłam, ponieważ tatuś był już bardzo chory, a mamusia nie pracowała i ktoś musiał zarabiać na życie. Na szczęście, gimnazjum, które skończyłam było na bardzo wysokim poziomie. Nawet na świadectwie umieszczona jest informacja, że jest ono równoznaczne z ukończeniem szkoły średniej. W liceum musiałabym się jeszcze uczyć rok czy dwa, a ktoś musiał utrzymywać rodzinę.

MOJA PIERWSZ PRACA

Zaraz po ukończeniu szkoły w 1949 roku, poszłam do pracy. Najpierw pracowałam w Urzędzie Likwidacyjnym w Gorzowie. Instytucja ta zajmowała się likwidacją mienia poniemieckiego. To był bardzo duży urząd. Pracowali tam kulturalni i wykształceni ludzie. Ja zostałam sekretarką, pracowałam w kadrach. Byłam bardzo lubiana, bo byłam najmłodsza.

Mój kierownik personalny uczył się. Robił zaocznie maturę. Często musiał mieć wolne i zrzucał wtedy na mnie swoje obowiązki. Jak potrafiłam, pomagałam mu. Czasem jednak tylko siedziałam nad dziennikami ustaw i udawałam, że czytam zapisane drobnym druczkiem ustawy i zarządzenia. Nic z tego nie rozumiałam. Ale siedziałam nad tym, a wszyscy mówili: "O Boże! Jaka ona pilna. Będzie bardzo dobrym pracownikiem!".

Jednak niebawem musiałam zmienić zajęcie. Skończyła się bowiem praca w Urzędzie Likwidacyjnym. Nasz oddział przeniesiono do Wrocławia, a mnie przydzielono do Banku Narodowego. Niestety, w banku były bardzo niskie płace. Moja starsza siostra załatwiła mi posadę w fabryce makaronu, gdzie sama pracowała jako sekretarka. W fabryce potrzebowali pracownika do księgowości. Nie znałam się na tym, ale nauczyłam się wszystkiego. Tu trafiłam na podobną sytuację, jak w pierwszym miejscu pracy. Nasz planista studiował i wciąż wyjeżdżał. W związku z tym przeniesiono mnie do działu planowania. Potem z powrotem trafiłam do księgowości i tam pracowałam 15 lat.

ANDRZEJKOWA WRÓŻBA

Mojego męża poznałam mniej więcej w tym samym czasie, gdy rozpoczęłam pracę w "makaroniarni". Nasza znajomość zaczęła się od andrzejkowych wróżb. W andrzejkowy wieczór mamusia kazała mi postawić pod łóżko miskę z wodą i na wodzie położyć patyczek. "To będzie kładka - powiedziała - ten, kto we śnie przeprowadzi cię przez tę kładkę, będzie twoim mężem". Nie przyśniło mi się, że ktoś przeprowadza mnie przez kładkę. Za to przyśniło mi się coś zupełnie innego. Śniło mi się, że otworzyły się drzwi w kuchni i wyciągnęła się po mnie długa wąska ręka. Przez lufcik spoglądała na mnie twarz w kapeluszu. O tym śnie opowiedziałam mojej bratowej, Lusi. Lusia była siostrą mojego przyszłego męża. Gdy opowiedziałam jej mój sen, powiedziała, że z pewnością przyśnił mi się jej brat - Rysiek. Patrzyłam na nią z niedowierzaniem.

Rysiek na krótko przed tym, jak go poznałam, wrócił z więzienia. Został skazany za przynależność do AK i za zamach na Polskę Ludową. Gdy go pierwszy raz zobaczyłam, nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Był obcięty, prawie nie miał włosów. Bardzo mi się nie podobał. Ale moja bratowa wciąż mnie przekonywała. Mówiła, że on mnie bardzo lubi, że chciałby ze mną porozmawiać. Ale ja nie chciałam. W końcu raz odwiedziłam Lusię i Ryśka. Porozmawialiśmy i na tym koniec. Potem był ślub i wesele siostry Ryśka, Reginy. Moja przyszła teściowa gorąco zapraszała mnie na uroczystość. Podobno Rysiek powiedział wtedy, że nie pójdzie na wesele, jeśli mnie tam nie będzie. Czy tak naprawdę było? Nie wiem. W każdym razie mama Ryśka tak mówiła i poszłam na ślub. Na weselu posadzili mnie koło Ryśka, a on wtedy był taki zahukany. Prawie się nie odzywał. Po powrocie z więzienia bał się własnego cienia. Ale na weselu, jak to na weselu, w pewnym momencie wszyscy zaczęli śpiewać Gorzka wódka i namawiać Ryśka, żeby mnie pocałował. On wtedy bardzo się obraził i poszedł sobie. Do końca wesela już nie wrócił. A potem wszystko się jakoś samo ułożyło. Zaczęliśmy ze sobą chodzić. Rysiek wciąż opowiadał mi o przeżyciach wojennych. O pobycie na dalekiej Syberii, o ucieczce stamtąd przez Moskwę, o głodzie, o więzieniu. Mąż miał bardzo trudne doświadczenia. Najgorsza była chyba ucieczka z Syberii. Rysiek szedł ze swoim kolegą, też Ryśkiem. Pewnego razu podczas wędrówki, kolega zostawił go w pobliżu jakiegoś śmietnika i powiedział: "Ukryj się tutaj. Ja pójdę, może znajdę coś do jedzenia". Rysiek długo na niego czekał, aż w końcu postanowił go poszukać. W końcu go znalazł. Jego towarzysz podróży wygrzebywał jakieś resztki ze śmietnika i zjadał. Był tak głodny. W końcu jakimś cudem dotarli do domu. Rysiek był aż spuchnięty z głodu. Nie mógł już nawet iść. Wieźli go na wozie na pierzynach. Gdy wrócił do kraju, zamieszkał w Szczecinie. Tam wraz ze swoim kuzynem, Tadeuszem Judą, który mieszkał przy naszej ulicy w Gorzowie, zorganizowali zamach na Polskę Ludową. Pamiętam, że ubowcy ich szukali. Pytali, gdzie mieszka Tadeusz Juda. Ja wtedy nie znałam jeszcze mojego męża. W końcu złapali Ryśka i jego kuzyna i umieścili ich we Wronkach. Bili ich i torturowali. Tadeuszowi wybili wszystkie zęby. Rysiek dostał pięć lat. W jego tapczanie znaleźli broń. Zdradziła go koleżanka, która była sympatią jakiegoś ubowca. Była nasłana, a Ryśkowi wydawało się, że jest jego przyjaciółką, że może jej zaufać. Gdy mąż wrócił z więzienia, ubowcy chodzili za nim bez przerwy. Namawiali go, by został konfidentem, żeby donosił, ale on nigdy na to nie przystał. Później, nawet już długo po ślubie, zawsze chodził za nami ubowiec. Mąż mówił wtedy do mnie: "Widzisz! Ten z tyłu to mój anioł stróż".

Za mąż wyszłam w październiku 1955 roku. Bracia posadzili mnie na taczkę i wozili po domu i ogródku. Niestety, nie była to zbyt wesoła uroczystość. Miałam żałobę po tatusiu, który zmarł w grudniu 1954. Ubrana byłam w sukienkę z jasnej wełny z czarnymi lamówkami, którą uszyła mi ciocia.

Pewnego razu z moją starszą siostrą, szwagrem i mężem wybraliśmy się na zabawę z okazji święta Trzech Króli. Naprzeciwko nas siedział księgowy z banku - ubek. Wtedy jednak o tym nie wiedziałam. Tańczyłam z mężem i niefortunnie o coś zahaczyłam tak, że podarłam nylonowe pończochy. Byłam zmęczona, nic mi się już nie chciało. Księgowy z banku był już pijany. Nagle poprosił mnie do tańca. Odpowiedziałam, że jestem zmęczona. Zaczął krzyczeć, że to na pewno przez mojego męża, obrzucać go inwektywami. Wyzywał go okropnie. W końcu poszedł i usiadł na końcu stołu. Wziął do ręki ciężką, metalową popielnicę i rzucił nią we mnie. Rozbił mi głowę. Zrobił się straszny hałas. Wyłączono światło, telefony, pojawiło się wojsko. Krew tryskała mi strumieniami, bo miałam przeciętą tętnicę. Zanieśli mnie na rękach na pogotowie.

MOJE DZIECI

Po ślubie w 1956 roku urodził się Krzysiu. Był kochanym dzieckiem, chociaż bardzo upartym. Gdy nie chciał czegoś zrobić, nie było możliwości, żeby go do tego nakłonić. Gdy Krzysiu trochę podrósł, mąż stwierdził, że musi iść do przedszkola. "Dziecko powinno się rozwijać, mieć kontakt z innymi dziećmi" - stwierdził. Mąż miał znajomości i udało mu się załatwić dla Krzysia miejsce w wojskowym przedszkolu. Tam były bardzo dobre warunki. Krzysiu chodził do przedszkola z Markiem, synem mojej siostry. Pewnego razu znaleźli w przedszkolu deskę w płocie, która się uchylała i tamtędy wyszli na ulicę. Wszyscy ich szukali, a oni poszli pobawić się na Piaskowe Góry. Później jakby nigdy nic wrócili tą samą drogą do przedszkola. Była z tego wielka afera. Krzysiu zawsze był trochę niepokorny. W kieszonce fartuszka przynosił z przedszkola marchewkę. Nie lubił marchewki i zawsze ją tam chował. Bał się, że jeśli nie zje wszystkiego, nie dostanie drugiego dania. I dlatego przynosił marchewkę do domu.

Pewnego dnia Krzysiu powiedział, że nie pójdzie do przedszkola, ponieważ pani jest niesprawiedliwa i nie dała mu repety. Bardzo smakował mu obiad, poprosił o dokładkę i nie dostał. Uparł się i powiedział, że nie pójdzie więcej do przedszkola. "Jak to nie pójdzie" - powiedziała moja bratowa, gdy usłyszała o całej historii - Ja go zaraz zaprowadzę?. Poszła do Krzysia i oznajmiła, że idzie do przedszkola. Krzysiu nic nie odpowiedział, tylko zaraz uciekł do ogródka. Biegałyśmy za nim po ogródku, ale nie potrafiłyśmy go złapać. Uciekł nam. I od tej pory przestał chodzić do przedszkola. Zostawał z babcią i z Elą w domu.

Ela urodziła się w 1960 roku. Gdy miała półtora roku, bardzo się poparzyła. Byłam wtedy w pracy, Ela została w domu z mamusią, która była już bardzo chora. Mama szykowała obiad. Na gazie gotowała się woda. Ela wzięła szczotkę, końcem kija pociągnęła i zaczepiła rondelek. Ściągnęła go z płytki gazowej i wylała na siebie wrzątek. Była bardzo poparzona. Do dziś ma blizny. Lekarze mówili nawet, że Ela powinna przejść operację plastyczną, gdy skończy sześć lat. Jednak mamusia i moja siostra stwierdziły, że Ela wystarczająco się już nacierpiała. Nie ma potrzeby jeszcze jej męczyć. Gdy Ela leżała w szpitalu, nie mogliśmy wchodzić do jej sali. Patrzyliśmy tylko na nią przez szybkę. A ona siedziała, cały czas całowała smoczek i powtarzała: "Mama, mama". Miała poparzoną prawą rączkę, nóżkę i szyję.

Później, gdy była już starsza i chodziła do szkoły, dzieci trochę jej dokuczały. Kiedyś przyszła ze szkoły i powiedziała, że więcej tam nie pójdzie, bo dziewuchy ze starszych klas mówią, że ma brudną szyję. Po poparzeniu na jej szyi został ciemny ślad. Starsze dziewczynki pomagały higienistce i sprawdzały, czy młodsze są czyste. Poszłam do jej wychowawczyni i opowiedziałam o wszystkim. Nauczycielka porozmawiała z dziećmi i od tej pory był spokój.

Krzysiu chodził do szkoły nr 5 w Gorzowie. Tam miał lekcje ze swoją ukochaną panią - panią Werszel. Była dla niego jak wyrocznia. Co powiedziała, było święte. Pani nauczyła go, że musi sobie sam wyprać skarpetki i koszulkę, że musi sprzątać, bo mamusia pracuje. Pewnego razu, gdy przyszłam z pracy, okazało się, że Krzysiu umył podłogi. Pomazał trochę, ale wymył. Następnym razem przygotował sałatkę. Pani powiedziała, jak ją zrobić. Babcia tylko poszatkowała mu kapustę, on przygotował pozostałe składniki i doprawił. Surówka była pyszna. Od małego miał dryg do gotowania. Kiedyś nawet upiekł ciasteczka.

PRZYJAZD DO RZEPINA

Do Rzepina przeprowadziliśmy się 3 listopada 1964 roku. W Gorzowie miałam bardzo dobrą pracę i byłam lubiana, ale mąż pracował w PKO, gdzie nie płacili najlepiej. Otrzymał propozycję lepiej płatnej pracy w Rzepinie, w zakładzie budowlanym. Podjął decyzję o wyjeździe. Niebawem dostał w Rzepinie mieszkanie.

Wcześniej w Gorzowie złożyliśmy wniosek o mieszkanie. Gdy chodziłam do spółdzielni, nigdy nie mogli go znaleźć. Dopiero, gdy wyprowadziliśmy się do Rzepina, przysłali informację, że nie należy nam się mieszkanie, bo opuściliśmy teren Gorzowa. Moja główna księgowa przekonywała mnie, żebyśmy zostali: "Pani Lilu, ma pani dobrą pracę. Niech mąż przyjedzie do pani". Ale rodzina zadecydowała, że muszę jechać za mężem. Płakałam bardzo, gdy wyjeżdżałam z Gorzowa. Mamusia została u siostry, a ja musiałam wyjechać w zupełnie nowe miejsce. Dom w Gorzowie był wygodny. Mieliśmy wodę z sieci i centralne ogrzewanie. W nowym mieszkaniu były piece. Po wodę trzeba było chodzić do pompy. Każdy litr wody, każdy kubeczek musiałam sama sobie przynieść. Nie było kanalizacji. W końcu jednak na własny koszt unowocześniliśmy mieszkanie i jakoś przyzwyczaiłam się do życia w Rzepinie.

Po przyjeździe do Rzepina poszłam do pracy. Najpierw półtora roku pracowałam w Centrali Nasiennej. Byłam fakturzystką. Jednak tam było bardzo zimno. Wciąż przychodzili rolnicy po nasiona zbóż, traw, po ziemniaki. I zawsze wiało. Siedziałam w pomieszczeniu przechodnim. To było maleńkie biuro. Tylko dwa małe kantorki. W jednym siedział kierownik, w drugim - pracownicy. W końcu się przeziębiłam. Miałam wciąż bardzo wysoką temperaturę. Zwolniłam się stamtąd. Potem jeszcze przez parę miesięcy pracowałam w Bazie "Las". Aż w końcu zrezygnowałam z pracy.

Gdy pracowałam w bazie, moje dzieci zostawały z babcią. Mąż pracował wtedy w PBRoL-u. Pewnego razu Krzysia odwiedził kolega. Przyniósł ze sobą karabin ze światełkami. To była wielka nowość. Dzieci były zachwycone. Krzysiu bawił się karabinem i nie chciał dać go Eli. Do tej pory nie wiem, jakim sposobem w rączkach Krzysia znalazła się żyletka. W każdym razie żyletką podciął żyły Eli. Moja mamusia nie wiedziała, co zrobić. Zawołała sąsiadkę, która chwyciła Elunię, ścisnęła jej rękę i pobiegła z nią do ośrodka zdrowia. Gdy przyszłam do domu, Krzysiu powiedział, że Ela podcięła sobie żyły. To była tragedia. Powiedziałam sobie wówczas, że nie mogę pracować. Muszę zaopiekować się dziećmi, bo mamusia sama sobie nie poradzi. Miała nadciśnienie i chore serce. Mąż miał pracować, ja chciałam zostać z dziećmi w domu. Nie pracowałam dziesięć lat. Gdy dzieci podrosły, poszłam do pracy do Rejonowej Spółdzielni Zaopatrzenia i Zbytu. Pracowałam tam przez dziewięć lat aż do momentu, gdy zachorowałam ciężko na kręgosłup. Nie mogłam chodzić. Musiałam zrezygnować z pracy i przejść na rentę. Miałam wtedy 54 lata.

Teraz nadal mieszkam w Rzepinie. Tu dzieci skończyły szkołę i zdały maturę. Tu Krzysiu ożenił się i Ela wyszła za mąż. Tu 10 lipca 2001 roku zmarł mój mąż.

Dziś najchętniej rozwiązuję krzyżówki i oglądam telewizję. Jest mi ciężko, bo mam chory kręgosłup i nogi. Zrobię sobie obiad, trochę posprzątam, czasem pójdę na cmentarz i zapalę mężowi świeczkę. Mieszkam sama i czasami jest mi smutno. Gdyby nie krzyżówki i telewizor, nie wiem, jak bym wytrzymała. Czytać nie mogę, bo źle widzę. Na koniec roku mam wyznaczoną operację oczu. W lewym oku mam bardzo dużą zaćmę. Powinnam mieć też operowane kolana. Ale na to już się chyba nie zdecyduję. Ludzie w moim wieku idą na operację, ale ja się trochę obawiam, bo mieszkam sama. Dzieci przecież nie rzucą pracy, żeby się mną opiekować. Muszą pracować. Gdyby jeszcze żył mąż, byłoby zupełnie inaczej. Od śmierci męża minęło już pięć lat. Nigdy nie pomyślałabym, że zostanę sama, że mąż umrze pierwszy, choć był starszy ode mnie. Ja zawsze chorowałam, on był zdrowy.

Mam sześcioro wnuków i sześcioro prawnuków. Niebawem urodzi się siódmy prawnuczek. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny. Mam wspaniałe dzieci, które bardzo kocham i które kochają mnie. Mój syn odwiedza mnie niemal codziennie. Elunia jest trochę rzadziej, bo mieszka dalej, ale przyjeżdża zawsze, kiedy jest to możliwe. Ostatnio była u mnie z mężem, pomogli mi posprzątać, poodkurzali, umyli okna. Tego wszystkiego nie mogę już sama zrobić. Jestem schorowana. Ogromną pociechą jest jednak dla mnie rodzina. Gdy na nią patrzę, wiem, że mimo chorób i zmartwień, warto żyć.