Regina Płatek-Kunicka

Nazywam się Regina Płatek-Kunicka z domu Zimna i mam 80 lat. Urodziłam się 21 grudnia 1925 roku w Koninie. Moja mama miała na imię Maria, z domu Zając. Tata nazywał się Józef Zimny. Miałam trzech braci - Bronka, Zygmunta i Aleksandra oraz siostrę, Teodozję. Bracia już nie żyją. Siostra mieszka do dziś w Żarach i teraz nazywa się Kiejko.

Moi rodzice byli bardzo zamożnymi ludźmi, właścicielami trzech kamienic. Dostali je od rodziców mamy i żyli z ich wynajmu. W każdej kamienicy mieszkało mniej więcej po osiem rodzin. Moi rodzice prowadzili też sklep spożywczy. Sklep dawał dobry zarobek, zwłaszcza, że w pobliżu znajdowała się Szkoła Podoficerska. Dzięki temu mieli w sklepie zbyt.

Niestety, nie pamiętam, kiedy urodził się mój ojciec. Wiem tylko, że przyszedł na świat w wiosce za Koninem - w Dąbrosznie. Matka urodziła się w Starym Mieście. Teraz Stare Miasto jest prawie dzielnicą Konina. Mama miała brata i siostrę. Siostra miała na imię Kazimiera i prowadziła w Sławsku mleczarnię. Pamiętam, bo czasem tam chodziłam. Mama pochodziła z bogatej rodziny. Była bardzo młoda, gdy wyszła za mąż. Ja pamiętam ją bardzo zniszczoną. Głęboko przeżyła wojnę, śmierć męża i synów, przesłuchania, podczas których była bita przez Niemców. Mama bardzo mnie kochała, zapisała mi cały swój majątek, choć to siostra była przy jej śmierci. Mama urodziła się ok. roku 1900. Zmarła w lutym 1952, gdy chodziłam z córką w ciąży. Była chora na astmę.

Tata również kochał mnie bardzo. Był niezwykle eleganckim człowiekiem. Chodził w smokingu, z laską i w kapeluszu. Tylko pracować mu się nie chciało.

Mieszkaliśmy w domu przy ulicy Kaliskiej 13. Mieliśmy piękny, duży ogród z różami sztabowymi i akacjami. Ojciec przez 20 lat przywoził je od dziedzica. Mieszkaliśmy w trzech pokojach i kuchni. Kuchnia była niewielka z piecem, w którym paliliśmy węglem i drzewem. Piece kaflowe były też we wszystkich pokojach. Spaliśmy na łóżkach. Tapczanów wtedy nie było. W pokojach stały szafy dwudrzwiowe, a w oknach wisiały firanki tak, jak teraz.

Rodzice niewiele opowiadali na temat I wojny światowej. Mama kiedyś mówiła, że ojciec podczas wojny uderzył jakiegoś Niemca. Potem uciekł do stodoły, gdzie młócili chłopi. Bał się Niemców, bo oni wtedy przywiązywali człowieka do koni i ciągnęli. Gdy przyjechali, żeby go zabrać, tata stanął między chłopami i w końcu go nie zabrali. Niemcy bali się chłopów.

Nie pamiętam swojej babki. Pamiętam za to dziadka. Mieszkał sześć kilometrów od Konina w Starym Mieście. Miał piękny dom pod lasem. Gdy weszli Niemcy, dziadka wysiedlono z tego domu. Babka wtedy już nie żyła. Dziadek wtedy przyszedł do swojej córki, do mojej mamy. Mama wzięła go do siebie, ale on stale uciekał na swoje dawne gospodarstwo. Niemcy tam cały czas byli, ale nic mu nie zrobili, gdy się zjawiał. To musieli być porządni ludzie.

W Koninie przed wojną żyło wielu Żydów i Cyganów. Dziadkowie swoje kamienice kupili właśnie od Żydów. W dzieciństwie robiliśmy im wiele psikusów. Ludzie mówili, że Żydzi zabijają polskie dzieci, że dodają ich krew do macy i dlatego trochę się ich baliśmy. Ale to byli porządni, dobrzy ludzie. Bardzo mądrzy i grzeczni. Mieli wielki talent do handlu. Mieszkali w kamienicach rodziców i regularnie płacili czynsz. W naszym sąsiedztwie mieszkali również Cyganie. Aleksander (mój najstarszy brat), który był krawcem po śmierci braci i ojca poszedł do Cyganów. Z nimi "pił i żył". Dali mu jeść i zaopiekowali się nim. Gdy wybuchła wojna, do Konina przyszli Niemcy. Wojska niemieckie stacjonowały na polach, w drewnianych barakach. Przed wojną jednak, prócz Polaków, w Koninie mieliśmy kontakt tylko z Żydami i Cyganami.

DZIECIŃSTWO

W dzieciństwie (miałam wtedy dwa, może trzy lata) byłam chora na szkarlatynę. Z całego rodzeństwa tylko ja zachorowałam. To była bardzo poważna choroba. Ludzie umierali na nią. Do dziś mam jeszcze plamy po szkarlatynie. Przyprowadzono nawet do domu lekarza, co zdarzało się wtedy naprawdę sporadycznie. Wszystkie mniej niebezpieczne choroby leczono ziołami. Moja mama chodziła do znajomych na wieś i stamtąd przynosiła rośliny, którymi się leczyliśmy - lipę, rumianek. Ludzie kiedyś nie biegali po lekarzach tak, jak dziś. Ale gdy bolał ząb, chodziliśmy do dentysty. Pewnego razu w nocy rozbolał mnie ząb. Płakałam i nikt nie mógł przeze mnie spać. Dlatego wygonili mnie na ulicę. Na dworze świeciła lampa. Wciąż chodziłam w jej pobliżu, bo bałam się odejść dalej. A rano zaprowadzili mnie do dentysty.

Do szkoły chodziłam w Koninie. Skończyłam siedem klas. W szkole trzeba było być bardzo grzecznym. Wtedy karali niezwykle surowo. Trzeba było siedzieć cicho z rękami do tyłu. Panował rygor. Nawet księża w szkole bili piórnikami po rękach i po głowie. Piórniki były ciężkie, drewniane. Ale nigdy nie poszłam do domu się poskarżyć, bo oberwałoby mi się jeszcze bardziej. Chociaż muszę powiedzieć, że rodzice nas raczej nie karali. Pilnowali, byśmy niczego nie zbroili. A gdy już coś się wydarzyło, starali się raczej tłumaczyć niż karać. Bardzo o nas dbali.

Uczyłam się pilnie, bo bałam się nauczycieli. Nie lubiłam tylko rysunków, bo nie chciało mi się rysować. Moim ulubionym przedmiotem w szkole był język polski. Czytałam wówczas wszystkie książki o tematyce religijnej oraz kryminały.

Moi rodzice nie interesowali się polityką. O takich sprawach w domu raczej się nie rozmawiało. Pamiętam jedynie śmierć marszałka Piłsudskiego. Rodzice bardzo się tym przejęli, ale ja byłam wtedy dzieckiem i nic z tego nie rozumiałam.

Nigdy nie wyjeżdżaliśmy na żaden letni ani zimowy wypoczynek. Mama i tata wciąż byli bardzo zajęci. Musieli starać się, by utrzymać sklep, dostarczać towar, dbać o kamienice. Nie mogli pozwolić sobie na wyjazdy wypoczynkowe. Ja też nigdzie nie wyjeżdżałam. Chodziłam tylko do wioski, gdzie urodziła się moja mama. Tam zawsze odbywały się odpusty. Na odpust najechało się mnóstwo straganów. Zbierali się ludzie ze wszystkich stron. Straganiarze mieli stoły porozkładane koło kościoła i sprzedawali różne rzeczy - wiatraczki, koguciki.

Święta (Boże Narodzenie i Wielkanoc) obchodzono u nas bardzo uroczyście. Mama zawsze ugotowała, co mogła, a choinka na Wigilię była pięknie udekorowana bombkami, baletnicami i łańcuchami z kolorowego papieru. Wszystkie ozdoby były robione w domu albo kupowane w sklepie. Mój brat zawsze chodził po bombki. Raz kupił nawet ogromną bombkę i biegł do domu, żeby się nią pochwalić, ale było ślisko, przewrócił się i tę piękną bombkę zbił. Od rodziców zawsze dostawaliśmy prezenty. Zazwyczaj były to podarunki praktyczne, np. buty. Podczas świąt mama ubierała nas bardzo ładnie. I, oczywiście, chodziliśmy do kościoła. Ja zresztą bardzo często chodziłam do kościoła, nie tylko podczas świąt. W Koninie jest fara, do której zachodziłam dzień w dzień - gdy szłam do szkoły, gdy wracałam. Stale się modliłam. W czasie świąt Bożego Narodzenia i po świętach od domu do domu chodzili kolędnicy. To byli młodzi, poprzebierani chłopcy. Chodzili też chłopcy z szopką. Oni byli zwyczajnie ubrani. Chodzili tylko po domach z szopką, śpiewali i zbierali pieniądze. Nieraz za nimi biegaliśmy. Sylwester świętowany był podobnie, jak dziś. Gdy rodzice byli młodzi, chodzili na zabawy.

Jako dzieci biegaliśmy po lasach i po polach. Kradliśmy kartofle i piekliśmy je w ogniu. Dziewczynki nosiły sukieneczki i kokardki we włosach. Nie nosiłyśmy spodni. Sukienki szyte były u krawca. Ubrań w sklepie raczej się nie kupowało. Do szkoły nosiłyśmy granatowe mundurki obszywane tasiemkami. Najpierw chodziłyśmy obowiązkowo w fartuszkach, a potem w mundurkach.

CZAS WOJNY

Gdy wybuchła wojna, chodziłam już do szkoły. Miałam wtedy 14 lat. Ludzie bardzo płakali. Wszyscy chodzili po ulicach wystraszeni. Z daleka słychać było szum i płacz. Mój brat, Zygmunt wyszedł nocą na ulicę i zobaczył na niebie krzyże i trumnę. Gdy usłyszałam, że wybuchła wojna, bałam się bardzo. Bałam się, żeby zabiją moich rodziców, że zostanę sama, żeby mnie zabiorą i wywiozą.

Niemcy wkroczyli do Konina w 1939 roku. Gdy zaczęła się wojna, przestaliśmy chodzić do szkoły. Włóczyliśmy się po ulicach. W naszym ogrodzie był węgiel, a nie było czym palić. Wystarczyło wykopać dwumetrową dziurę, żeby trafić na węgiel brunatny.

Pamiętam, gdy Żydzi, którzy u nas mieszkali, byli zabierani z domów. Pamiętam straszny płacz w nocy. Niemcy bili ich i pędzili. A oni tak strasznie lamentowali, krzyczeli i rozpaczali.

Pewnego dnia w sierpniu 1940 roku szłam ulicą. Nagle podbiegło do mnie dwóch gestapowców i zaciągnęło do samochodu. Wywieziono mnie na stację. Ktoś musiał powiedzieć o tym, co się wydarzyło, mojej mamie. Wchodząc do pociągu zdążyłam jej jeszcze pomachać i to był koniec. Jechaliśmy zwyczajnym pociągiem z przedziałami, ale pełnym ludzi. Przyjechaliśmy do Stargardu Szczecińskiego. Wygonili nas z pociągu i zgromadzili na dużym placu. Tam zjechało się mnóstwo Niemców, którzy nas kupowali. Kupowali nas jak przedmioty, jak zwierzęta. Do mnie podeszła Niemka w kapelusiku i coś powiedziała, ale ja nie rozumiałam wtedy niemieckiego. Krzyknęłam do koleżanki, która u nas mieszkała: "Baśka!", ponieważ pomyślałam, że może ta Niemka zabierze nas obie. Wtedy podszedł do nas gestapowiec w cywilu. Porozmawiał z tą panią chwilę. I w efekcie Niemka zabrała moją koleżankę, a on wziął mnie. Kupił mnie za 15 marek. Gdybym nie zawołała Basi, pewnie ja trafiłabym do tej eleganckiej pani i nie musiałabym wówczas tak ciężko pracować.

Wraz ze swoim nowym gospodarzem pojechałam do Repplina. Tam spędziłam całą wojnę. Ten Niemiec - mój pracodawca nazywał się Albert Arndt. Był Bürgermeister (burmistrzem) i zarządzał całą wioską. Należał również do gestapo. Miał 30 hektarów ziemi. Posiadał też konie, których nikomu nie pozwalał oprzątać. Zawsze sam to robił. Chodził też podczas sezonowych prac pomagać w polu - przy żniwach czy wykopkach. Mój gospodarz wydawał kartki na odzież i buty. On je rozdzielał i decydował, dlatego wszyscy go szanowali. Był bardzo ceniony.

Niemieccy gospodarze, do których trafiłam mieli czwórkę dzieci. Heinz był najstarszy. Gdy przyjechałam do Niemiec, miał 19 lat. Potem wysłali go na front wschodni i tam chyba zginął. Pamiętam go doskonale, bo on zawsze mnie żałował. Był dla mnie bardzo dobry. Drugi syn, Martin miał dwanaście lat i był okropny. Chodził za mną i śledził mój każdy krok. Była też ukochana córka gospodarza - Hannelore, która zawsze grywała na fortepianie. Najmłodsza była Gretchen, miała wtedy cztery lata. Raz idąc, zauważyłam, że stoi za drzwiami. Głupia byłam, ale specjalnie uderzyłam ją. A gdy Gretchen zaczęła płakać, uciekłam. Ten gestapo miał pistolet i w każdej chwili mógł do mnie strzelić. Bardzo się go bałam i musiałam być wyjątkowo ostrożna, ale czasami zdarzały się właśnie takie sytuacje.

Moja córka, gdy była już dorosła, kontaktowała się z Martinem, a potem z Hannelore, żeby poświadczyli, że byłam na robotach w Niemczech. Przysłali mi takie zaświadczenia. Dzięki temu teraz dostaję comiesięczny dodatek do renty.

Gdy przyjechaliśmy do gospodarstwa w Repplinie, przespałam się trochę. Ale już o czwartej rano żona gospodarza zbudziła mnie, dała fartuch i kazała doić krowy. Nie wiedziałam, o co chodzi tej kobiecie. Byłam zaspana i zdezorientowana. Gdy usłyszałam, że mam doić krowy, przestraszyłam się, ponieważ nie potrafiłam tego robić. Nigdy nie doiłam krów. Byłam przerażona. "Jezu!" - myślałam - "Jak ja mam doić te krowy?". Wzięłam się jednak do pracy. Pobrudziłam się cała i w końcu powiedziałam: "O, nie! Nie będę dalej doić krów. Nie wytrzymam. Chyba pójdę się utopić". A tam było dużo chłopaków. Pracowali u innych gospodarzy w Repplinie. Nieraz u jednego gospodarza pracowało nawet dwóch, trzech mężczyzn. Byli z Krakowa, Poznania, Warszawy. Zaczęli mnie pocieszać i kazali jeszcze wytrzymać. I w końcu nauczyłam się doić krowy. A z chłopcami spotykałam się codziennie po pracy.

W domu Arndtów był mały strych, tam - na sienniku - spałam. Mój gospodarz wydawał kartki na buty. I wszyscy, którzy je dostali, zostawiali stare buty na tym moim strychu. Ja nie miałam, w co się ubrać i zabierałam buty, które na mnie pasowały. Ale nie bili mnie za to.

Zawsze budził mnie gospodarz: Regina, aufstehen! Pobudka była o czwartej rano. Gdy tylko Niemiec zapukał do drzwi, prędko zrywałam się z siennika. Bardzo bałam się, żeby mnie zbije. Nakładałam klapki na nogi i spódnicę, a bluzkę ubierałam już w drodze, schodząc ze strychu. Tak bardzo się bałam. Dowiedziałam się od chłopaków, z którymi się spotykałam, że to był najgorszy człowiek w wiosce. Żaden gospodarz nie stosował takiego rygoru jak on. Nawet Niemcy przed nim drżeli. On bardzo wysoko się cenił - był burmistrzem, a do tego jeszcze w gestapo. Chodził w czarnym mundurze. Robił z ludźmi wszystko, co tylko mu przyszło do głowy. W jego gospodarstwie pracował ze mną Stachu, chłop ze Śremu. Był żonaty i miał dwoje dzieci. Do dziś nie wiem, za co ten Niemiec wysłał go do lagru. Długo w zasadzie w tym lagrze nie był. Ale tylko zdążył stamtąd przyjść i chciał mi wszystko opowiedzieć, a Niemka krzyknęła od razu: "Regina nie dawaj mu jeść, bo żołądek ma chory" i zaraz go zabrała.

Wszystko musiałam robić w gospodarstwie. Przez całe pięć lat nie miałam ani jednego dnia wolnego. Pracowałam od czwartej rano do dziewiątej wieczorem. Siedem dni w tygodniu. Latem pracowałam w polu. Przerywałam buraki, a oprócz tego, jak zawsze, doiłam krowy. Na polu pracowało dużo Niemek i Niemców i oni pomagali mi przy przerywaniu buraków. Gdy nie mogłam zdążyć, zawsze mnie brali w środek, między siebie i, jak tylko było to możliwe, pomagali mi. I tak jakoś na wpół z płaczem posuwałam się w pracy. Na szczęście na polu rosła brukiew i marchew, więc, gdy tam poszłam, zawsze mogłam się najeść. I głodna nie chodziłam. Latem w soboty żona gospodarza wysyłała mnie na pole, a po południu kazała myć wszystkie podłogi i okna, choć nie raz były czyste. Moje zajęcia nie miały końca. Nieważne, ile zrobiłam, ona zawsze znajdowała mi coś nowego do roboty. Pewnego wieczora po całym dniu ciężkiej pracy kazała mi trzepać dywan. Usiadłam i zaczęłam płakać. Zastanawiałam się, skąd wezmę siłę na trzepanie dywanu. Powiedziałam jej, że jestem bardzo zmęczona. Jednak ona stwierdziła, że nic jej to nie obchodzi. Złapała mnie za ręce i wyrzuciła za drzwi. Musiałam w końcu wytrzepać ten dywan. Zimą młóciliśmy zboże. Oprzątałam też krowy i świnie.

Codziennie rano mój towarzysz niedoli - Stachu sięgał po uszykowany i dobrze ukryty półlitrowy garnek. W tym garnuszku dawał mi mleko i obserwował, jak piję. Pilnował, żeby Niemka mnie nie złapała. Gdyby tak się stało, to aż boję się pomyśleć, co mogłaby mi zrobić. Zawsze wypijałam takie dwie lub trzy półlitrówki. On potem ten garnek chował. A ja już nie chodziłam taka słaba. Stachu pomagał mi, jak tylko mógł.

Do jedzenia dostawaliśmy na dobrą sprawę to samo, co jedli nasi gospodarze. Na śniadanie gospodyni zawsze dawała mi tyle chleba, że mogłam się najeść.

Gdy wydoiłam krowy, kany z mlekiem musiałam wziąć na wózeczek. Zawoziłam je na stół, znajdujący się w pobliżu majątku, w którym pracowali Rosjanie. Wszyscy gospodarze stawiali tam swoje kany. Stamtąd były zabierane, a następnie wywożone, chyba do Stargardu. Jeden Rosjanin, gdy widział, że nadjeżdżam, zawsze pomagał mi nieść kany. Ja mu dawałam chleb, który miałam schowany przy sobie, a on brał ode mnie kany i rzucał je na stół. Gdyby żołnierze niemieccy to zobaczyli, z pewnością zabiliby z miejsca i mnie, i jego. Ale to mleko było bardzo ciężkie, a dzięki pomocy tego Rosjanina nie musiałam sama tak dźwigać.

Rosyjscy żołnierze w Repplinie mieli bardzo ciężko. Nie mieli butów, tylko drewniane chodaki - "krumpy". W nich było im ciężko maszerować. A co dzień musieli to robić. Pilnowali ich niemieccy żołnierze, a oni musieli maszerując śpiewać rosyjskie piosenki. Codziennie Niemcy urządzali im taki przemarsz. Tak ich męczyli.

W majątkach pracowali Rosjanie, Francuzi i Włosi. Wojsko francuskie (jeńcy wojenni) pracowało przy kopaniu kartofli. Pewnego razu Francuzi odpoczywali po skończonej pracy, a Niemka dała im jeść. Jeden z Francuzów pozbierał od wszystkich czekolady, ale mój gospodarz od razu powiedział do mnie: "Dziewczyno, z niewolnikami zabronione jest rozmawiać". Przytaknęłam. Ten Francuz dał mi czekolady, wzięłam je i pochowałam, ale nie odezwałam się ani słowem. Tak mieli dobrze żołnierze francuscy! Ale skąd dostawali wino, czekoladę i papierosy naprawdę nie wiem. Wtedy nauczyłam się palić. Raz paliłam papierosa w kuchni. Leciał dym. Wpadła Niemka. Wtedy ja szybko rzuciłam papierosa i przycisnęłam butem. Skłamałam, że nie paliłam, ale ona stwierdziła, że śmierdzi. Złapała mnie za ubranie i powiedziała: "Gdybyś była moim dzieckiem, to bym cię zabiła". Ja wtedy myślałam tylko o tym, że zgniotła mi papierosa. Ona poszła, a ja powiedziałam sama do siebie: "Głupia Szwabko, zniszczyłaś mi papierosa". Myślałam wtedy, że przecież nawet nie wiadomo, czy przeżyję wojnę, że może przejdzie tędy front.

W Repplinie byli też Włosi - cywile. Nie rozmawiałam z Włochami. Bałam się, że Niemcy mnie za to zastrzelą. Może pomyśleliby, że ich buntuję. W tym majątku, gdzie pracowali Włosi, był szewc i nieraz tam chodziłam, gdy mi się buty zniszczyły. Jeden Włoch nawet chciał ze mną rozmawiać, ale ja nie chciałam. Uciekałam. Nie lubiłam ich w ogóle. To byli bardzo brzydcy ludzie. Tacy czarni?

Najładniejsi byli Francuzi w tych swoich mundurkach. I tacy inteligentni. Pięknie wyglądali! Z kolei rosyjscy żołnierze wyglądali dziadowsko, choć byli potężnie zbudowani. Mieli jednak bardzo zniszczone ubrania. Tylko Francuzi wyglądali naprawdę elegancko.

W moim gospodarstwie, oprócz mnie, pracowała polska rodzina. Byli tam parobkami i zaczęli pracę jeszcze przed wojną. To było małżeństwo z córką, która miała mniej więcej 25 lat. Pracował tam też mężczyzna ze Śremu, o którym już wspominałam. Podczas sezonowych prac, np. kopania kartofli, gdy brakowało ludzi, przychodziło też do pomocy wojsko.

Gospodarz płacił mi za pracę. Pewnego razu, gdy nazbierałam trochę pieniędzy, postanowiłam pójść do fryzjera. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy. Niemcowi powiedziałam, że idę do lekarza. Musiałam ubrać "P" i dostać przepustkę. W innym wypadku nie wolno było wychodzić. Niby stale trzeba było nosić "P", ale po wiosce raczej nie nosiliśmy, ale gdy gdzieś się wyjeżdżało to było konieczne. To był taki kawałek materiału - w środku litera "P", a naokoło żółta obwódka. Niemcy skądś sprowadzali te znaczki i każdy Polak taki dostawał. Tylko Polacy nosili takie znaczki, przedstawiciele innych narodów - nie.

Gospodarz dał mi przepustkę i pojechałam do Stargardu. Tam poszłam do fryzjera. Miałam garść pieniędzy nazbieranych przez kilka miesięcy, może rok, a może jeszcze więcej. Pieniądze wsunęłam fryzjerce do kieszeni tak, żeby inne klientki nie widziały. Fryzjerka nakręciła mi włosy i posadziła wśród Niemek. Wcześniej zerwałam "P", żeby nikt nie poznał, że jestem Polką. Mój gospodarz albo jego żona w tym czasie doszli do wniosku, że uciekłam. Nie minęło wiele czasu, gdy u fryzjera zjawił się gestapowiec w zielonym mundurze. Głośno zapytał o mnie. (Guten Tag. Hier ist das Mädchen vom Bürgermeister von Repplin!). Wstałam i powiedziałam odważnie: Guten Tag, Herr. Ich bin das Mädchen vom Bürgermeister von Repplin. Na szczęście, gestapowiec nic mi nie zrobił. Tylko fryzjerka bardzo się przestraszyła. Zrzuciła mi z głowy wałki na ziemię, złapała mnie za ubranie i wyrzuciła za drzwi. Gdy nie udało mi się nic wskórać u fryzjera, postanowiłam pójść do lekarza. Miałam nawet skierowanie. Pokazałam lekarzowi moje popuchnięte ręce. On mówił trochę po polsku, trochę po niemiecku. Dał mi trzy dni zwolnienia oraz butelkę z lekarstwem, którym miałam się smarować, żeby złagodzić ból. Tę butelkę dał mi za darmo. Nie chciał nic ode mnie. Widział, że byłam biedna. W Stargardzie kupiłam jeszcze papierowe buty, ponieważ nie miałam, w czym chodzić. Wracałam do domu bardzo zadowolona. Idąc, podskakiwałam i podśpiewywałam. Dostać aż trzy dni zwolnienia to było wielkie szczęście. Gdy biegłam do pociągu, spostrzegłam, że plecami oparty o lokomotywę stoi żandarm, ten, który przyszedł po mnie do fryzjera. Podeszłam do niego i zapytałam, czy mam ładne włosy. On nie skomentował tego. Powiedział: "No, dziewczyno tylko nie uciekaj". Odrzekłam, że nie ucieknę, że jadę teraz do pracy. On skinął głową i odparł: "Dobrze. Proszę jechać". Rozmawiał ze mną bardzo grzecznie. Prosił, a nie rozkazywał. Aż się zdziwiłam, że gestapowiec tak grzecznie ze mną rozmawia. Wróciłam do domu i podałam Niemce zwolnienie. "Trzy dni!" - powiedziała - "W takim razie przez trzy dni nie dostaniesz jedzenia i zapłacisz karę". "Dobrze" - odpowiedziałam. Pomyślałam jednak sobie, że jeśli ta małpa trzy dni nie da mi jeść, to będę na tym strychu siedziała głodna. Co tu zrobić? Poszłam do chłopaków i powiedziałam: "Słuchajcie, ja wam otworzę okno, a wy narzucajcie mi chleba. Wezmę go na górę i pochowam za belki". Chłopcy przynieśli chleb. Oni nie mieli tak ciężko, jak ja. Mieli, co jeść. Pomyślałam: "Teraz już nikt mi nic nie zrobi. Najważniejsze, że mam chleb". Krowy, mimo zwolnienia, i tak doiłam, więc zawsze mogłam napić się też mleka. Miałam chleb i mleko. Byłam najedzona. Nie potrzebowałam niczego więcej. O dwunastej w nocy przyszedł do mnie Stachu ze Śremu i powiedział: "Weź worek". Byłam bardzo przejęta: "Gdzie mnie pan prowadzi? Przecież mogą mnie za to do lagru wysłać! Czy pan zwariował? Nie idę!". Namówił mnie jednak w końcu. Przeskoczyliśmy mur, który oddzielał nasze gospodarstwo od domostwa pastora. Mężczyzna złapał za drzewo i natrząsł jabłek. Nazbieraliśmy pół worka i wróciliśmy do domu. Weszłam po drabince na mój strych, wygrzebałam dziurę pod murem w sianie i schowałam jabłka. Położyłam się spać spokojna. Myślałam: "Teraz Szwabko możesz mnie w d... pocałować. Mam chleb, mleko i jabłka. Będę żyć po królewsku i w końcu sobie odpocznę".

Następnego dnia przyszedł do mnie gospodarz i zapytał o moje zdrowie. Odpowiedziałam, że czuję się już lepiej. Bałam się, że mnie zbije, jeśli wciąż będę chora i niezdatna do pracy. Kazał mi pokazać rękę i sprawdził puls. Powiedział, że mogę już wracać do roboty, ale nie uderzył mnie.

Miałam koleżankę Zosię. Ona pracowała u gospodyni, której syn był na froncie. Tam było jeszcze dwóch Ukraińców, chłopak z Poznania i dwóch innych mężczyzn. Łącznie pracowało tam sześć osób. Z Zosią i chłopakami chodziliśmy na tańce do sąsiedniej wioski. Siedem kilometrów od Repplina. Niemcy nic nie wiedzieli o tym, że my się tam bawimy. Na polu stał majątek daleko od innych zabudowań. Chłopcy mieli skrzypce i akordeon. Gdy przychodziłyśmy z Zosią, zawsze witali nas muzyką. Byli niepoważni, przecież niosło się echo. Niemcy mogli nas za to nawet zabić. Byliśmy młodzi, głupi i lekkomyślni. Ryzykowaliśmy. Niczym się nie przejmowaliśmy i nie baliśmy się niczego.

Pewnego razu gospodarz zabił świnię. W nocy nakradłam mięsa. Zachowałam się bardzo głupio. O północy wyszłam tylną bramą. Nie przechodziłam z przodu, gdzie mieszkali gospodarze, tylko z tyłu budynku. Poszłam do Zosi. Zaniosłam jej skradzione mięso i o dwunastej w nocy smażyłyśmy je. To było bardzo niebezpieczne. Mięso pachniało. Teraz, gdy o tym pomyślę, zastanawiam się, gdzie my miałyśmy rozum. Mogłam iść do lagru za to. Niemcy wszystko akceptowali, tylko nie kradzież. Bardzo cenili sobie uczciwość.

Chodziłam wtedy z chłopakiem z Poznania. Nazywał się Heniek Chlebanowski. Pamiętam bardzo dobrze naszą wspólną przygodę. Pewnego razu Niemka kazała mi przynieść kota. Zawołałam Heńka i wyjaśniłam, o co chodzi: "Chodź, idziemy po kota. Do mnie przychodzą koty. Weź worek. Złapiemy jej kota. Chciała Katze, będzie miała". Kot akurat pił mleko. Heniek złapał zwierzę do worka i poszliśmy zanieść je Niemce. Puściliśmy złapanego kota. Nie wiedzieliśmy, że był dziki. Wystraszone zwierzę zaczęło skakać po ścianach. "Zwiewamy!" - zawołałam i uciekliśmy. Niemka wygoniła kota, ale nie naskarżyła swojemu mężowi, że zrobiliśmy jej taki kawał.

Po wojnie Heniek przyjeżdżał do mnie i bardzo chciał, żebym została jego żoną. Ale ja nie chciałam wychodzić za niego. Mój brat był krawcem i prowadził zakład w Koninie, ale był już chory. Chciałam znaleźć męża - krawca, który pomógłby mi poprowadzić zakład po śmierci brata. Moglibyśmy wówczas pracując w zakładzie dotrwać do emerytury lub renty. A Heniek był milicjantem.

Wcześniej spotykałam się z pewnym chłopakiem, który przed wojną mieszkał we Francji. Nazywał się Janek Mikołajczyk. On pracował u pewnego gospodarza. Tam był też inny chłopak, który uczył się na księdza. Co niedzielę odprawiał dla nas mszę. W naszej wsi pracowali chłopcy z dużych miast. Czterech najmądrzejszych wysłano do pracy w kopalni w Westfalii. Jeden z nich pisał stamtąd do Zosi listy. Nie pisał, że Anglicy bombardują, tylko, że Antek tańcuje. Oni kłamali, odwrotnie pisali. Nie wiem, czy któryś z nich przeżył. Na pewno ten mój chłopak - Janek - został zabity, bo zwariował.

Niemka zawsze dawała mi do pracy w polu dwa kawałki chleba. Podczas pracy zawsze chciałam jak najdłużej posiedzieć, żeby odpocząć. Mój gospodarz mnie obserwował. Miał zegarek, a ja nie. Raz usiadłam, bo byłam bardzo zmęczona. Siedziałam i siedziałam, udawałam, że jem, a on mnie obserwował. Gdy wstałam, spojrzał na zegarek i zapytał, dlaczego jadłam aż 20 minut. Nawet się odezwałam. Bardzo się wystraszyłam.

Pewnego razu mój gospodarz wysłał mnie rozrzucać gnój. Dał mi długie buty swojego syna, ale miałam bardzo cieniutką sukienkę. Nie miałam nic innego, żeby włożyć na siebie. Jego żona, jak zawsze, dała mi dwa kawałki chleba i poszłam. Było pochmurno i zimno, zaczął padać deszcz. Doszłam na pole i pomyślałam: "Nie będę rozrzucać tego gnoju! Żeby mnie do lagru wysłał, żeby mnie zabił, żeby mnie zastrzelił, nic z tego". Nie rozrzucałam. Siadłam i siedziałam. Pole znajdowało się przy drodze. Chłopcy, którzy tamtędy przechodzili, porozrzucali po kilka kupek. "Rozrzucaj dziecko ten gnój" - krzyczeli. (Wszyscy nazywali mnie wówczas "dzieckiem"). Ale "dziecko" nie brało się do pracy. Blisko wioski mieszkała rosyjska rodzina. Oni pracowali u gospodarza, ale mieli osobny domek. Gdy już porządnie zmokłam i zmarzłam, poszłam do tych Rosjan. Dali mi napić się kawy, zjadłam mokry chleb i wróciłam na pole. Bałam się jeszcze iść do domu. Było za wcześnie. Szłam i rozmyślałam, gdy nagle zauważyłam, że z naprzeciwka nadjeżdża mój gospodarz na motorze. Nie wiedziałam, że pojechał do Piritz. Miałam rozrzucać gnój, a nie chodzić po wiosce. On podszedł do mnie i spytał, gdzie byłam. Powiedziałam prawdę: "U ruskiej rodziny". Powiedziałam, że było mi zimno i byłam głodna. Kazał mi iść do domu. Nie uderzył mnie, nie skarcił. Na drugi dzień rano wziął widły i sam poszedł rozrzucać gnój. Chłopcy pękali ze śmiechu.

W Niemczech byłam pięć lat. Informacje o dramatach wojennych, np. obozach koncentracyjnych, prześladowaniach Polaków i Żydów otrzymywali skądś chłopcy i przekazywali je dalej. Nie chcieli mi powiedzieć, skąd to wiedzą. Być może bali się o mnie. Nieraz samoloty latały nad Repplinem. Było bardzo głośno. Na naszą wioskę nic nie zrzucali, lecieli na Berlin. Widzieliśmy i słyszeliśmy, jak bombardują niemiecką stolicę. Huk był straszny, a na horyzoncie widać było czerwoną łunę.

Płynął dzień po dniu. W tym czasie nie miałam żadnego kontaktu z rodziną. Nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. Dużo później dowiedziałam się, że moi bracia należeli do partyzantki i dlatego woleli nie kontaktować się ze mną. Bali się, że to się wyda. A i tak raz się wydało. Mój brat Zygmunt został złapany przez gestapo. Bardzo go bili podczas przesłuchań, ale uciekł. Ojciec zrobił dubeltowy sufit w chlewie, kupił kozę. Zygmunt ukrywał się w chlewie pod sufitem przez rok. Koza była potrzebna, żeby ludzie nie zorientowali się, że tam chowa się mój brat, bo donosili strasznie. Tata zanosił tam jedzenie jemu i kozie. Mój brat wolał siedzieć w chlewie niż wrócić do lagru. Wolał zginąć niż tam znów trafić. Bał się poniżania i bicia. W lagrze ludzi straszliwie torturowano. Lagier był czymś w rodzaju aresztu i można było się tam znaleźć bez żadnego powodu. Lagry znajdowały się w całej Polsce i ludzie bardzo się ich bali. Gdy brat uciekł z lagru, gestapowcy przyszli też do naszego domu - pozrywali wszystkie podłogi, podziurawili pościel bagnetami. Moi rodzice byli wzywani na przesłuchania do komendy, a tam bito ich i torturowano. Gestapowcy przychodzili codziennie, bili rodziców, siostrę i braci. Gdy padał śnieg, wystawiali ich na dwór i strzelali. Nie, żeby pozabijać, tylko, żeby postraszyć. Strzelali z boku czy pod nogi.

Po roku przyszli Rosjanie. Niemcy byli już przyszykowani. Pochowali się z karabinami i granatami w Szkole Podoficerskiej. Ludzie szli za wojskiem rosyjskim, a Niemcy strzelali do nich i do wojska. Zygmunt myślał, że to koniec wojny i pukał, żeby go wypuścili. Mama nie chciała się na to zgodzić, ale w końcu uległa. On wyskoczył na ulicę z radości i w tym momencie dostał kulę w serce. Zginął na miejscu. Na ulicę wyszli też ojciec i Bronek. Tak bardzo się cieszyli? Myśleli, że nic już im nie grozi, że wojna szczęśliwie się skończyła. Ojciec zginął na ulicy. Młodszemu bratu poharatało brzuch. Konał w domu trzy dni. Matka, siostra i najstarszy brat chowali podczas jednego pogrzebu aż trzy bliskie osoby. Teraz na ulicy Kaliskiej, gdzie zdarzyła się ta tragedia, znajduje się tablica pamiątkowa. Widnieją na niej imiona i nazwiska tych, którzy wówczas zginęli.

Wtedy jednak nic o tym nie wiedziałam. Zbliżał się koniec wojny. Gospodarze niemieccy zaczęli chodzić w tę i z powrotem. Jeden wychodził, drugi przychodził. Moja gospodyni kazała mi myć podłogę. Wzięłam wiadro z wodą i poszłam. Nagle ona zawołała mnie po raz drugi i powiedziała, że nie muszę tego robić. Wyszłam więc na podwórko. Zorientowałam się, że coś jest nie w porządku. Stałam pod świniarnią i patrzyłam, jak gospodarz wyprowadza konie. On nie wiedział, kto wejdzie do Repplina - Niemcy czy Rosjanie. Bał się Rosjan. Bał się, że powiem im wszystko o tym, jaki był dla mnie. Na pewno rozstrzelaliby go z żoną i dziećmi. Gdybym tylko coś powiedziała. Ale tego bym nie zrobiła, bo by mi było szkoda. Patrzyłam, jak gospodarz zbierał się do drogi i myślałam: "Zobacz Szwabie, co ci przyszło! Ty musisz uciekać, a ja tu zostaję. Nie będziesz więcej wydawał mi rozkazów. Nie muszę cię już słuchać". On widział, że na niego patrzę i też na mnie spoglądał. W parę minut zebrał się do wyjazdu. Wskoczył na wóz i już go nie było. Zabrał ze sobą troje młodszych dzieci (Heinz był na froncie), żonę i pojechał.

Postałam chwilę na podwórku i pomyślałam, że pójdę do kuchni, czegoś się napiję, coś zjem, bo nikt mi nie dał śniadania. Przyjechało już wojsko niemieckie. Żołnierze wszystko powyrzucali z mieszkań i zasnęli z karabinami pod ścianą. W kuchni był niemiecki żołnierz. Zapytał, czego chcę. Wyjaśniłam mu, że ja tu pracowałam - gotowałam, sprzątałam. Pokazałam mu papiery. Chciałam napić się trochę mleka albo chociaż wody z kranu. Kazał mi chwilę poczekać. Przyniósł szklankę wódki. Musiałam wypić, choć powiedziałam, że mam chory żołądek. Bałam się. To był w końcu pijany żołnierz. Wypiłam, a on powiedział: "Gdybym ja to wypił, to już bym umarł". Odparłam, że ja będę żyć sto lat. Pijana poszłam do Zosi. Zaczęłam się zastanawiać, czy ten niemiecki żołnierz czasem nie dał mi zatrutej wódki. Wystraszyłam się, że umrę. Ale wszystko było w porządku.

Niemcy w Repplinie bardzo lubili Heńka. Nawet mój gospodarz pytał mnie, czy za niego wyjdę. Widocznie mu się podobał. Niemka, u której pracował Heniek poprosiła go, żeby z nią wyjechał. Kawałek z nią pojechał, ale potem uciekł i przyszedł do mnie. Ta Niemka była starszą kobietą. Gdy Heniek uciekł, ona sama nie mogła dalej jechać. Ktoś musiał ją wieźć. I pewnie ktoś jej pomógł, bo przecież uciekała cała wioska, wszyscy jej sąsiedzi.

Chłopcy stali i patrzyli na ucieczkę Niemców. Nikt nie mógł wejść do domu i położyć się spać, bo wszędzie było już niemieckie wojsko. Jeden z chłopaków kazał mi iść po pierzynę. Powiedział, że pójdziemy do jednego z budynków gospodarczych i tam w piwnicy będziemy siedzieć. Przyniosłam pierzynę, położyłam ją na kartoflach. Ale gdy tylko zdrzemnęłam się, spadłam z pierzyny na cement. Było bardzo zimno i niewygodnie. Pierzyna nic nie pomogła.

W pewnym momencie jednemu z niemieckich oficerów ktoś przestrzelił rękę. Niemcy od razu pomyśleli, że to ktoś z nas. W związku z tym kazali wszystkich rozstrzelać. Wypędzili nas na wioskę. Żołnierze ustawili się z jednej i drugiej strony. Przyszykowali karabiny. Ja biegłam pierwsza, Zosia za mną, a za nami trzydziestu mężczyzn. Biegnąc, modliłam się. Prosiłam Boga, by od razu strzelili mi w głowę i zabili mnie. Myślałam: "Nie daj Boże, żeby mnie zranili. Oni wszyscy przebiegną po mnie, a ja będę konać w bólach. Ani się wydostać ani umrzeć? Boże, ratuj mnie! Mam dopiero 18 lat". I wtedy Bóg do mnie powiedział: "Nie bój się! Ciebie nie rozstrzelą". To był prawdziwy cud! Chłopaków otoczyli, a nas zostawili. Bili ich i kopali, a potem zapędzili do lagru. Stałyśmy z Zosią i przyglądałyśmy się, ale nic nie mogłyśmy zrobić. Bardzo cieszyłyśmy się, że nikt nam nie robi krzywdy. Ilu chłopaków zabito w lagrze? Nie wiem. Tylko paru z nich ocalało. Uciekli, gdy bombardowano lagry. Jednemu z chłopaków w tym lagrze urwało rękę.

Czekałyśmy z Zosią na nich w wiosce. W pewnym momencie nadjechali Rosjanie trójką koni. Jeden jechał na koniu, dwóch na bryczce. Rozmawiałyśmy z nimi. Gdyby Niemcy zobaczyli nas przy tych Ruskach, na pewno zastrzeliliby nas. To był chyba wywiad rosyjski, a my z nimi rozmawiałyśmy. W końcu chłopcy pojawili się. Razem z nimi przyszła dziewczyna, Irka. Postanowiliśmy uciec w kierunku Gorzowa Wielkopolskiego. Ten Poznaniak - Heniek - miał mapę. Szliśmy wczesnym rankiem. W pewnym momencie znaleźliśmy się w jakiejś wiosce. Szłam z tyłu. Nagle coś mnie nagle tknęło: "Idź do przodu". Kierowana przeczuciem wyprzedziłam wszystkich. Z tyłu szła Zosia. Była ładna, miała ciemne włosy i oczy, pochodziła chyba z Poznania. W pewnym momencie otworzyła się furtka przy drodze. Wyszedł rosyjski żołnierz i powiedział Zosi: "Chodź. Mamy tu niemieckich żołnierzy, będziesz z nimi rozmawiała". Razem z nią poszli jej brat i narzeczony. Czekaliśmy na nich godzinę, dwie, trzy? Ale nikt nie nadchodził. "Nie ma co" - pomyślałam - "Idziemy, bo jeszcze mnie zabiorą. Widocznie ich pozabijali, a ją zgwałcili. Niebezpiecznie jest tu czekać". Tak naprawdę do dziś nie wiem, co z nimi zrobili. Już więcej ich nie spotkałam.

Postanowiliśmy ukryć się w lesie. Gdy doszliśmy na miejsce, okazało się, że wszystkie drzewa są pościnane. Chłopcy kazali mi się położyć na ziemi i nie pozwolili się odzywać. Zrobiłam, jak kazali. Chcieli, żebym położyła się w środek. Ale ja nie zgodziłam się i położyłam się z brzegu. Było bardzo zimno. Przemarzłam tak, że do dziś bolą mnie plecy. Gdy tak leżeliśmy, nagle zaczęli strzelać - Rosjanie do Niemców, Niemcy do Rosjan. Czołgi rosyjskie z jednej strony w pewnej odległości i Niemcy z drugiej. Pociski latały nad naszymi głowami. Gwizd i szum. Myślałam wtedy o tym, że jeśli jakiś pocisk we mnie trafi, to moje kości będą tylko skakać po pieńkach w wyciętym lesie. I wtedy wpadłam na pewien pomysł. Zauważyłam, że w pobliżu jest chata. Pomyślałam, że przydałyby się jakieś szpadle. Będzie można wykopać dół. Chłopcy przyniosą jakiś płot, położą na wykopanym dole i zamaskują gałązkami. W środku będzie bezpieczniej siedzieć i nie będzie tak zimno. Powiedziałam o moim planie Irce. Chłopcy powtarzali: "Nie idźcie tam, bo was zabiją! Czy nie widzicie, co się dzieje?!?". Ale i tak postanowiłyśmy iść. Gdy szłyśmy, strzelali do nas z karabinów maszynowych. Parę razy przewróciłyśmy się. Chłopcy myśleli kilkakrotnie, że już nas zabili. Potem opowiadali, że włosy ze strachu im dęba stawały. A my żyłyśmy i wciąż wstawałyśmy. Pole, którym szłyśmy, było żwirowe, a kule biły tak, że tylko kurz unosił się w powietrzu. Przyniosłyśmy szpadel, chłopcy wykopali dół, przynieśli skądś kawałek płotu i położyli na wykopaną norę. Przykryli choinkami. Teraz było już względnie bezpiecznie i zdecydowanie cieplej. Nie widzieliśmy też pocisków latających nad głowami. Przesiedzieliśmy kilka dni w tej dziurze. Gdy wyszliśmy stamtąd, zauważyliśmy dwóch żołnierzy - Rosjan z karabinami. Jeden z nich, młody żołnierz niósł nieoskubaną kurę, jeszcze z pierzem. Spojrzał na nas i zapytał mnie, czy chcę jeść, ale odpowiedziałam, że mam chory żołądek. Sprawdzili nasze papiery, zaprowadzili do domu w Gorzowie i zagnali do roboty. "Wy, cholery Polacy, prędko do roboty" - powiedzieli. Trafiliśmy z jednej niewoli w drugą. Mieliśmy tyrać. W kopcach znajdowały się kartofle przykryte słomą, a potem zasypane ziemią, żeby nie zmarzły. Ruscy kazali nam te kopce odkrywać. Nikogo z nas nie wpuścili do domu. To była bardzo ciężka praca. Usiadłam na kopcu i zaczęłam płakać. Byłam głodna. Dali nam tylko trochę zupy. Pomyślałam, że tu jest jeszcze gorzej niż u tego Szwaba, bo tam przynajmniej dostawałam jeść. W pobliżu przechodzili chłopcy. Spostrzegli, że płaczę i powiedzieli: "My jutro o świcie uciekamy. Jeśli będziesz tu czekać, zabierzemy cię. Idziemy w kierunku Poznania". Całą noc leżałam na kopcu. Tak bardzo bałam się, żeby mnie nie zostawili, żebym nie została tam sama. Nie miałam zegarka i obawiałam się, że przegapię ich przyjście. Leżałam i czekałam, aż w końcu nadeszli. Uciekając, nie szliśmy przez wioski, tylko przez zaorane pola, żeby nas Rosjanie albo Niemcy nie złapali.

Po drodze zaszliśmy do rosyjskiej komendantury. Heniek, który dość dobrze znał rosyjski, poprosił Rosjan, żeby nas spisali i wydali nam jakieś dokumenty. Każdy musiał mieć papiery, bo inaczej by go zastrzelili. Dokumenty mogłyby okazać się niezbędne w razie, gdyby jechał jakiś pociąg. Bez dokumentów nikt by nas nie wziął. Rosjanie w komendanturze napisali, że wojsko zezwala nam na podróżowanie. I w tym momencie zdarzył się cud. Nadjechał pociąg z wojskiem rosyjskim, a na froncie przecież nie było pociągów ani autobusów. A to był pociąg osobowy, odkryty. Mieliśmy ze sobą trochę bagażu. Wrzuciliśmy to do pociągu. Zapytaliśmy, czy możemy się zabrać z nimi. Pokazaliśmy papiery. Zgodzili się. Pod Poznaniem pociąg się zatrzymał. Chłopcy zeszli, a ja podawałam im bagaże. Nagle pociąg ruszył, a ja nie zdążyłam zeskoczyć. Zostałam sama jedna z rosyjskimi żołnierzami. Jeden z nich powiedział do mnie: "Pani została". Był bardzo delikatny. Drugi pewnie złapałby mnie i nie pozwolił uciekać. Była dwunasta w nocy. Stanęłam na krawędzi i wyskoczyłam. Nie wiedziałam, gdzie skaczę. Było bardzo ciemno, nic nie było widać. Mogłam spaść na drzewo, na inny pociąg, na jakiś słup. Skoczyłam jednak szczęśliwie i nic mi się nie stało. Ale zostałam sama. Nie wiedziałam, gdzie są moi towarzysze podróży. Położyłam się i zaczęłam płakać. Miałam jednak cichą nadzieję: "Skoro skoczyłam i nie zabiłam się, nóg nie połamałam, to przecież gdzieś dojdę, gdy tylko zacznie świtać". Na szczęście, mój płacz usłyszeli chłopcy i zaczęli wołać. W końcu znaleźli mnie, wzięli na ręce i zanieśli do Poznania na stację.

Na stacji w Poznaniu obserwował mnie jakiś mężczyzna. Dał mi pieniądze. Chłopcy kupili za nie garnuszek kawy i dwa kawałki chleba. Nie jadłam. Nie chciało mi się jeść. Byłam przemęczona i wystraszona.

Gdy dojechaliśmy do Poznania, Heniek zabrał mnie do domu. Zdrzemnęłam się u niego do rana. Nazajutrz jego matka powiedziała, że powinnam u nich zostać jeszcze jedną noc, bo tak zmęczona i wyczerpana mogę nie dojechać do Konina. Nie było to daleko, zaledwie sto kilometrów, ale naprawdę byłam bardzo słaba. Matka tego chłopaka dała mi obiad i bardzo dbała o mnie. A potem pojechałam do domu.

Do Konina wróciłam na początku maja 1945 roku. Byłam wtedy bardzo chora i przemęczona. Ręce i nogi miałam popuchnięte. Zrobiły mi się żylaki. W pracy bardzo nadwyrężyłam siły. Byłam do tego stopnia wykończona, że nie mogłam ani mówić ani chodzić. Mama, gdy mnie zobaczyła, powiedziała: "Jak ty masz wyjść za mąż, skoro ledwo żyjesz?". Mama myślała, że już pewnie umrę.

Tak bardzo się cieszyłam, gdy wracałam do Konina, że zobaczę mamę, chłopaków. Podskakiwałam z radości. Gdy szłam do domu ze stacji, siostra minęła mnie na ulicy. Ani ja jej nie poznałam ani ona mnie. Dopiero w domu powiedziała: "Regina! Ty szłaś koło mnie". Bardzo się zmieniłyśmy przez tych kilka lat.

Gdy weszłam do domu i spojrzałam na matkę ubraną na czarno, zorientowałam się, że coś się stało. Nie pytałam o nic. Gdy usiadłam i odetchnęłam trochę, zapytałam o braci. Wtedy dowiedziałam się wszystkiego. Bardzo płakałam, tak ich żałowałam...

LATA POWOJENNE

Gdy trochę doszłam do siebie po wojennych przeżyciach, siostra zaproponowała mi, żebym pojechała z nią do Słubic. Ona wyszła w Koninie za mąż za krawca. A w okolicach Słubic nie było żadnego zakładu krawieckiego, więc pracy miał mnóstwo. Siostra z mężem przyjechali do Słubic niedługo po wojnie. Teodozja nie chciała mieszkać w Koninie. Wolała jechać na zachód. Ja przyjechałam do Słubic w 1950 roku. Słubice wyglądały wtedy zupełnie inaczej niż teraz. Bardzo zmieniły się od tego czasu. Na ulicy Wojska Polskiego trzeba było czekać trzy godziny, żeby przeszedł jakiś człowiek. Inne ulice też były zupełnie puste. Na granicy stała budka, w której siedział żołnierz. A wszystkie tereny nad Odrą były zagrodzone.

Zastanawiałam się, jak długo tu wytrzymam. Zostałam tylko dlatego, że moja siostra była w ciąży i bardzo źle się czuła. Musiałam jej pomóc i zaopiekować się nią w tym okresie. Siostra urodziła i przez jakiś czas mieszkała w Słubicach, ale potem wyjechała do Żar. Tam pracowała jako pielęgniarka w Wojskowym Szpitalu Garnizonowym.

Ja zostałam w Słubicach. Spotykałam się tu z pewnym mężczyzną. Mieszkał w tym samym bloku, w którym ja mieszkałam. Nazywał się Jan Januszkiewicz, pochodził z dziedziców z Rosji. Miał wykształcenie wyższe, pracował w Urzędzie Miasta w Słubicach. Potem oddelegowano go do Zielonej Góry. Był 15 lat starszy ode mnie. Bardzo chciał się ze mną ożenić. Chodziłam z nim cały rok i byłam zdecydowana wyjść za niego za mąż. Miałam jechać do jego matki do Zielonej Góry i niebawem brać ślub. Wszystko było już gotowe. Pewnego razu jednak wybrałam się do miasta i spotkałam Płatka, mojego pierwszego męża. Stał koło swojego domu - starej, rozwalającej się chałupy. Gdy przechodziłam, zapytał: "Kupi pani mi cukierka?" Zgodziłam się. Zrobiło mi się go szkoda. Był taki biedny. Bardzo chciałam mu pomóc. To wszystko działo się w 1950 roku. Gdy wróciłam z miasta, powiedziałam mojemu chłopakowi, że nie wyjdę za niego. Ukląkł i zaczął płakać. Tak bardzo rozpaczał, tak bardzo prosił, żebym za niego wyszła. Powiedziałam mu, żeby nie zawracał mi głowy. Uciekłam od niego i poszłam do Płatka.

Ślub wzięłam w 1951 roku. Gdy szykowaliśmy się do ślubu, ksiądz powiedział, że organista będzie grał, że pozapalają w kościele wszystkie światła. Odparłam, że nie mam pieniędzy i nic nie chcę. Chciałam tylko skromny ślub. I tak było. Na ślubie była wyłącznie siostra mojego męża i szwagier. Miałam ślub cywilny i kościelny. Ubrana byłam w kostiumik, w dłoniach trzymałam wiązankę. To był bardzo skromny ślub. Byłam wtedy przygnębiona, miałam mnóstwo zmartwień. Chciałam tylko po bożemu żyć. Na niczym innym mi nie zależało.

Mój pierwszy mąż miał na imię Władysław, był młodszy ode mnie o dwa lata i pracował jako magazynier w restauracji "Odra". Odpowiedzialny był za cały magazyn. To był dobry, spokojny człowiek, ale wódka go zgubiła. Miał wiele talentów. Był elektrykiem, czapnikiem, magazynierem. Ale pił. Niestety!

Po pewnym czasie urodziłam dzieci. Pierwsza na świat przyszła córka Urszula w 1952 roku, potem Grzegorz w 1953, a na końcu Henryk w 1955. W Słubicach byłam sama, z dala od rodziny. Było mi bardzo ciężko z trójką dzieci. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Gdy któreś z dzieci zachorowało, to ja z nim siadałam i płakałam. Czułam się bardzo samotna. Po pięciu latach mój mąż zwolnił się z pracy. Postanowiliśmy otworzyć zakład czapniczy. W okolicy nie było żadnego czapnika. W 1958 roku założyliśmy prywatny zakład. Kupiliśmy materiały i zaczęliśmy szyć czapki.

Pewnego razu przydarzyła mi się bardzo dziwna przygoda. Miałam wrzody na żołądku i z ośrodka zdrowia skierowano mnie na badania do Poznania. W szpitalu w Poznaniu lekarz przyniósł długą rurę i zaczął mi wprowadzać ją do żołądka. Zaczęłam się dusić, chwyciłam tę rurę, rzuciłam ją i chciałam uciekać. Lekarz złapał mnie i grzecznie poprosił, żebym wróciła. Powiedział, że chce mnie ratować, żebym nie umarła. Wróciłam. Doktor pobrał mi treść. Z Poznania skierował mnie do Świebodzina do szpitala. Był tam młody lekarz, który powiedział, że przeprowadzi moją operację. Na szczęście, nie kazał mi leżeć, pozwolił chodzić po salach. I ja tak chodziłam. W pewnym momencie przyjechała moja koleżanka - Bronka i namówiła mnie, żebym uciekła z nią do znachora do Zbąszynia. Nie chciałam się zgodzić. Ale w końcu okłamałam lekarza, że moja matka jest ciężko chora i muszę natychmiast jechać do Konina. Dał mi przepustkę na dwa tygodnie i pozwolił jechać. Pojechałyśmy do znachora. Był młody, na oko czterdziestoletni. Na ścianie miał obraz Pana Jezusa w cierniowej koronie. Gdy tylko weszłam, on spojrzał na ten obraz i powiedział: "Ja cię wyleczę. Będziesz piła zioła". Dał mi zioła i kazał przyjechać za dziesięć dni. Po tych ziołach czułam się tak dobrze, że mogłam tańczyć. Nic mnie nie bolało. Nie pojechałam już na operację. Potem, gdy coś mi dolegało, jechałam do znachora. A gdy nie mogłam do niego jechać osobiście, jechał mąż i tylko pokazywał moje zdjęcie. Znachor patrzył na fotografię i dawał odpowiednie zioła. Tylko, gdy byłam w ciąży, nie było to możliwe. Znachor bał się, że może się pomylić. Wtedy już musiał mnie widzieć. Pewnego razu mój mąż i jego kolega fryzjer jechali do znachora i robili sobie z niego żarty. Gdy zapukali do jego drzwi, on tylko spojrzał na nich i powyrzucał ich na ulicę. Zielarz powiedział, że skoro śmiali się z niego przez całą drogę, to on ich teraz nie obsłuży.

W szpitalu dostałam dwa tygodnie zwolnienia, a znachor wyleczył mnie bardzo szybko, więc miałam dużo wolnego czasu. Postanowiłam, że pojadę do Konina. Spacerowałam po stacji w Poznaniu i czekałam na pociąg. Była dwunasta w nocy. Miałam przy sobie walizkę i tysiąc złotych. W pewnym momencie podszedł do mnie mężczyzna, około czterdziestoletni, niski, ciemny i powiedział: "Odwiozę was do Konina na stację". Wystraszyłam się: "Proszę, niech Pan mnie zostawi i głowy mi nie zawraca". Miałam wtedy 24 lata, była późna noc. Bałam się. Ale on powiedział mi, że ma nakaz od Boga odwieźć mnie do Konina. I wtedy się zgodziłam. Ludzi pełno się pchało do pociągu. On oparł ręce o pociąg, póki ja nie weszłam. Ludzi odepchnął, bo był silny. Dbał o mnie. Trzymał ręce nade mną całą drogę. Gdy przyjechaliśmy do Konina, zaprosiłam go, żeby wszedł do domu. I wtedy on powiedział, że pewna kobieta mi "zadała". "Zadawać" potrafili starsi ludzie. Mogli doprowadzić tym nawet do śmierci. Ten mężczyzna powiedział, że ściągnie ze mnie ten urok. Powiedział, żebym wzięła cegłę niepaloną w murze i siano, a następnie zrobiła na "parzenie". "Ja wieczorem jadę, ale przyjadę jeszcze raz i będę się z Tobą modlił. Pójdziemy razem do kościoła" - powiedział. Ten człowiek wiedział wszystko. Wiedział, że w naszym domu miały miejsce tragiczne wydarzenia. Pomylił się tylko w jednym - powiedział, że w naszym domu zginęły trzy osoby, w tym jedna kobieta. I o tę kobietę się pomylił. Powiedział także: "Ta kobieta ci zadała, co ma lampkę nad Matką Boską. I ty musisz na nią uważać". Przypomniałam sobie, że była pewna kobieta, która bardzo chciała, żebym wyszła za jej syna. Ale ja się nie zgodziłam. I dlatego rzuciła na mnie urok.

Zrobiłam wszystko, co kazał ten człowiek. Pot lał się ze mnie. Myślałam, że umrę. A on pojechał. Gdybym wiedziała, że tak będzie, nie puściłabym go. Do szpitala bałam się jechać. Matka i siostra chciały mnie zawieźć, ale nie zgodziłam się. Powiedziałam, że w szpitalu cały ten ból zostanie we mnie i umrę. Męczyłam się do czwartej nad ranem. Ból schodził od głowy do kolan. Gdy doszedł do kolan, puścił. I już byłam zdrowa. Ten człowiek wyjechał, a ja nawet nie wiedziałam, kim był. Dużo później, gdy byłam w Poznaniu chora na serce, poszłam do kościoła. Tam są księża w habitach z białymi sznurami. Powiedziałam jednemu z nich, że nie mam ubrań: "Jestem w szlafroku, a boli mnie żołądek". Nie mogłam sobie kupić żadnego lekarstwa. On powiedział, że przyniesie mi lek. Przyniósł "Balsam Kapucyński". "To ci pomoże" - powiedział. I pomogło. W mojej rodzinie używamy go już 25 lat. Opowiedziałam księdzu historię o człowieku, którego spotkałam na stacji w Poznaniu. Ksiądz się uśmiechnął i powiedział, że to był zakonnik od nich. Bardzo się ucieszyłam: "Proszę go zawołać". I wtedy dowiedziałam się, że ten ksiądz już nie żyje.

W styczniu 1975 roku zmarł nagle na serce mój mąż. Zostałam sama. Było mi bardzo ciężko. Córka już pracowała, ale synowie jeszcze się uczyli. Studiowali matematykę i fizykę w Zielonej Górze. Dostali rentę po ojcu.

W grudniu 1976 roku wyszłam za mąż po raz drugi. Za Kazimierza Kunickiego. Braliśmy tylko cywilny ślub. Moja córka wyszła za mąż w październiku 1976 roku, a ja w grudniu tego samego roku. Na świadków poprosiliśmy moją córkę i syna Grzegorza. Trochę gości się najechało. Były nawet jakieś tańce.

Kazimierz pochodzi ze wschodu, ze Stanisławowa. Jest ode mnie młodszy o pięć lat. Jest zupełnie inny niż Płatek. Kiedyś był bardzo przystojny. Dziś jest już po dwóch wylewach i ciągle muszę pilnować, żeby mierzył ciśnienie. Kazimierz był z zawodu krawcem i miał mi pomóc prowadzić zakład. Poznałam go w grudniu 1975 roku. Prowadził w Słubicach zakład krawiecki pewnemu adwokatowi z Kostrzyna. Po pewnym czasie adwokat sprzedał zakład, bo przynosił za niskie zyski. Potem mój obecny mąż poznał mnie i zaczęliśmy razem prowadzić czapnictwo i krawiectwo.

W 1981 roku ciężko zachorowałam na serce i pojechałam leczyć się do Poznania. Dziesięć lat leczyłam się na serce, a w 1982 roku przeszłam na rentę. Pewnego razu trafiłam do szpitala w Torzymiu. Tam zaopiekował się mną kardiolog. Byłam wtedy w bardzo ciężkim stanie. Znajomy farmaceuta powiedział wtedy nawet, że teraz już w każdej chwili mogę umrzeć. Ale przeżyłam. Jak człowiek ma żyć, to nic nie jest w stanie go zabić. Z Poznania wysłano mnie do Kowanówka. W Kowanówku mieściło się coś w rodzaju sanatorium. To były poniemieckie budynki położone w pięknym lesie, w których między innymi przygotowywano ludzi do operacji. Pewnego razu, gdy podczas pobytu w Kowanówku byłam na spacerze, spotkałam mężczyznę, który jechał na rowerze. Zeszłam mu z drogi. Kiedy obejrzałam się, zniknął. Szłam w kierunku szpitala. Pomyślałam, że chciałabym spotkać jakąś siostrę, żeby porozmawiać. I nagle zobaczyłam Matkę Boską. Szła bokiem, była bosa, ubrana w długą suknię. Jak na obrazku. Zatkało mnie. Obserwowałam, jak płynęła nad ziemią. Odwróciła się w stronę lasu. W górę poleciało dwadzieścia gołębi i Matka Boska zniknęła. Gdy spotkałam się potem z księdzem, opowiedziałam mu o mężczyźnie, którego widziałam. Jak wyglądał, w co był ubrany. Ksiądz powiedział, że ten człowiek już nie żyje. 28 lat jeździł tamtędy rowerem i zginął w wypadku samochodowym. Powiedziałam też, że widziałam Matkę Boską, a on kazał mi się dużo modlić. Razem ze mną modlił się w kaplicy.

Gdy w Polsce niczego nie można było dostać, za szycie wszystko dało się załatwić. Miałam głowę do handlu i jakoś sobie radziłam. Gdy dorosły dzieci, bardzo mi pomagały. Nie uczyłam ich jednak krawiectwa, bo doskonale wiedziałam, że bardziej liczy się wykształcenie. W tamtych czasach każdy, kto był wykształcony, mógł dostać pracę wszędzie. Dzieci nie miały potem żadnych trudności ze znalezieniem zajęcia. Ale tamte czasy wcale mi się nie podobały. Wciąż nękały nas rozmaite kontrole. Ludzie nie mieli spokoju, stale byli gnębieni. Najwięcej przykrości sprawił nam urząd skarbowy. W Słubicach było może dziesięciu prywaciarzy i co tydzień mieliśmy kontrolę. Raz milicja, raz urząd skarbowy i tak w kółko. Prywatna działalność to ciężki kawałek chleba.

Ale z prowadzenia zakładu czerpałam ogromną satysfakcję. Wszyscy mi zazdrościli. Mam dryg do prowadzenia interesu i trochę też do kłamania. Bo na prawdzie to i do domu się nie dojdzie, a na kłamstwie cały świat obejdzie. Dawałam sobie świetnie radę. Po prostu mam głowę do handlu. W tej chwili nawet, gdy idę na rynek, sprzedawcy proszą mnie, żebym za nich handlowała. Jestem odważna do tego stopnia, że potrafię zaczepić klienta, przyprowadzić do stoiska i sprzedać mu towar. Jestem bardzo wyrozumiała i delikatna, a w handlu to się liczy. Dużo mówię. Gdy nie ma pieniędzy, daję za darmo. Sprzedaję towar za tyle, ile klient ma pieniędzy. Nie patrzę, jaka jest cena. Lepszy przecież mały zarobek niż żaden.

Młodzi ludzie są dziś zupełnie inni niż wtedy, gdy ja dorastałam. Żyją w innych warunkach. Dzieci przedwojenne były grzeczne, bały się rodziców, słuchały ich. Jak tylko potrafiły, pomagały. Dziś wielu młodych ludzi jest bardzo rozbestwionych. Dużo jest takich, że aż strach przechodzić koło nich ulicą. Młodzież powinna postępować uczciwie i docenić to, że ma lżejsze życie niż dzieci przedwojenne, które od najmłodszych lat nauczone były pracy. Dziś, owszem, nie ma pracy, ale niektórym po prostu nie chce się pracować. Przed wojną świat był lepszy. Młodzież była skromna, zupełnie inaczej podchodziła do życia. Ludzie nie mieli chleba i dlatego wszystko przyjmowali z wdzięcznością. Byli bardzo pobożni i pomagali sobie.

Dziś o Niemcach nie myślę źle. W czasie wojny żaden z nich na mnie nie krzyknął, nie uderzył. Zawsze odnosili się do mnie z szacunkiem i zachwalali moją pracę. Po wojnie, gdy przychodzili do mojego zakładu również byli bardzo grzeczni. Teraz też mam wielu znajomych Niemców. Nieraz spaceruję nad Odrą, rozmawiam z Niemcami. Oni pomagają mi, czasem kupują lekarstwa. Na Rosjan też nic złego nie mogę powiedzieć. Przykro to mówić, ale najgorsi są chyba Polacy.

Teraz najbardziej lubię spacerować. Spaceruję po wałach. Gdy byłam w szpitalu w Kowanówku, też spacerowałam sama po lesie. Dziesięć kilometrów dziennie.

Z dzieci i wnuków jestem bardzo zadowolona. Wychowałam ich bardzo dobrze. Jeden z synów - Grzegorz - wyjechał do Głogowa. Jest policjantem. Ożenił się z Ireną Kubek, która jest zastępcą dyrektora liceum ogólnokształcącego. Ślub wzięli w lipcu 1977 roku. Mają dwóch synów - Konrada i Rafała. Obaj ukończyli ekonomię i pracują w bankach we Wrocławiu. Henryk (mój młodszy syn) jest nauczycielem i mieszka w Ozimku. Uczy informatyki i niedawno został nauczycielem dyplomowanym. Jego żona, Katarzyna jest psychologiem. Ich ślub odbył się w 1985 roku. Mają dwoje dzieci - Piotra i Izabelę. Piotr uczy się w liceum, Iza w gimnazjum. Moja córka wyszła za mąż najwcześniej. Z mężem Stanisławem mają jednego syna - Filipa. Urszula jest rencistką, jej mąż - celnikiem. Prawnuków jeszcze nie mam.

Gdy w tym roku były moje imieniny, zjechała się cała rodzina. Wszyscy życzyli mi, żebym długo żyła. Patrzyłam na moją rodzinę i myślałam: "Teraz już mogę spokojnie umierać. Wychowałam ich na porządnych ludzi".